„Klub Dziadka Wkrętaka i tramwaj, czyli co w drutach piszczy”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci.

Gabrysia siedziała w pracowni dziadka i łupała orzechy włoskie swoją osobistą „rozłupywarką”, czyli kluczem regulowanym, zwanym popularnie „żabką”. Łupiny strzelały w powietrze i przyjmowały nieprzewidywalne trajektorie lotu (trajektoria – linia, po której porusza się ciało w przestrzeni), na co dziadek zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi. Gabrysia z resztą też, zupełnie nie zawracając sobie głowy takim szczegółem, jak „kto to wszystko posprząta”.  Ale prawda jest taka, że ktoś kiedyś o tym pomyśli i to właśnie ona, jako sprawca, będzie musiała się tym zająć. Ale to potem… Tymczasem łupiny strzelały dalej, a Gabrysia żałowała niezmiernie, że stałe górne jedynki, które jej niedawno wyrosły mimo swych pokaźnych rozmiarów nie przypominają wiewiórczych zębów i przez to jej życie w tej chwili jest nieco bardziej skomplikowane, niż żywot małych, rudych gryzoni skaczących po orzechowym drzewie w ogrodzie babci i dziadka. I tak dziewczynka dochodziła powoli do wniosku, że świat nie jest sprawiedliwy, a człowiek niezbyt hojnie obdarzony przez naturę w przydatne organy musi otaczać się skrzynkami z narzędziami, żeby jakoś w tym świecie przeżyć. Gdy tylko ułożyła sobie swoje przemyślenia w głowie, postanowiła podzielić się nimi z dziadkiem. Ale dziadek ośmielił się z nią nie zgodzić:

– No tak, co prawda nie mamy wiewiórczych siekaczy, które pomagają nam przygotować sobie posiłek, nie mamy też ostrych pazurków, dzięki którym możemy wspinać się na drzewa i nie mamy puchatego ogona, który zapewnia sterowność podczas skoków, ale mamy narząd, który te wszystkie braki nam wynagradza.

– …?

-Mamy dobrze rozwinięty mózg, Gabrysiu, i to dzięki niemu możemy sobie ze wszystkim poradzić.

– Jednak potrzebujemy „rozłupywarki”, żeby zjeść orzech… – nie dawała za wygraną dziewczynka.

– To prawda. Ale potrafiliśmy ją wymyślić i zrobić. I tym właśnie różnimy się od zwierząt – umiemy wykonywać narzędzia i się nimi posługiwać. A tak przy okazji, to do rozłupywania orzechów służy dziadek do orzechów, a nie klucz regulowany! – skwitował dziadek.

– Ale ja też mam mózg i jak nie mam dziadka do orzechów to potrafię posłużyć się kluczem dziadka. To prawie to samo! – roześmiała się Gabrysia, a łupiny zaczęły strzelać dalej. Na szczęście dziadek przygotowywał się do ostrzenia metalowego pręta na szlifierce i założył ochronne gogle, które stanowiły też doskonałe zabezpieczenie przed ostrymi fragmentami orzechowych łupin. A może to nie był przypadek? W końcu nikt nie lubi nagłych wizyt na ostrym dyżurze okulistycznym z wbitym ciałem obcym w oku.

Tak, czy inaczej, zaburczał silnik urządzenia i wokół szlifierki zaczęły sypać się pomarańczowe iskry. Gabrysia, która obserwowała wszystko z bezpiecznej odległości wpatrywała się w dziadka w roboczym fartuchu i goglach, ze zmierzwionymi włosami, który wprawnie obracając palcami wyczarowywał połyskliwe iskierki, wyskakujące spod jego rąk jak magia z dłoni czarodzieja i pomyślała, że ma najbardziej niezwykłego dziadka na świecie. Dziadka, który z niczego zawsze potrafi zrobić coś i który stąpa na granicy rzeczywistości i iluzji z ulubionym śrubokrętem w kieszeni, niczym czarodziejską różdżką, która może wszystko.

Iskry się sypały i sypały, aż zadzwonił dzwonek do furtki i dziadek wyłączył maszynę.

– To na pewno Krzyś! – zawołała dziewczynka i pobiegła otworzyć drzwi przyjacielowi.

– Jaki tu bałagan – rzeczowo stwierdził chłopiec, gdy tylko zajrzał do pracowni.

– No co ty! To tylko łupiny. Sama ekologia. – bagatelizowała problem Gabrysia.

– Trzeba tu posprzątać – zadecydował Krzyś i energicznie wziął się do pracy, wrzucając łupiny do podręcznego pudełka. Zawstydzona zachowaniem przyjaciela dziewczynka skakała po pracowni w kucki, udając pewnie wiewiórkę i zbierała swoje ekologiczne śmieci, które przy każdym skoku ponownie wysypywały jej się z dłoni.

– Tak, to nigdy nic nie zbierzesz – ostrzegł ją chłopiec.

– Ale za to tak jest fajnie! – podsumowała koleżanka i wystawiła przednie górne ząbki, żeby jeszcze bardziej upodobnić się do ulubionego gryzonia.

– I ty to wszystko sama zjadłaś? – dziwił się Krzyś ilości porozrzucanych łupin. – Ja nie lubię orzechów.

– Ja też nie! – przyznała się Gabrysia – Ale lubię rozłupywać. Takie życie!

Chwilę trwało, zanim wszystkie łupiny znalazły się w koszu na śmieci, a po niej nastała cisza. Przyszedł czas, żeby pozwolić wybiec myślom w przód i znaleźć zajęcie, którym oddadzą się ręce i umysł, ale żaden pomysł nie chciał przyjść do głowy, a cisza przeciągała się w nieskończoność – chociaż z perspektywy dziadka, trwała zaledwie minutę. Dziadek, który przygotowywał się do ponownego uruchomienia szlifierki postanowił jednak nie zostawić wypadków własnemu biegowi i zasugerował:

– Zniosłem dziś ze strychu kolejkę elektryczną twojej mamy, Gabrysiu. Może chcecie sprawdzić czy działa?

– Kolejkę? Taką prawdziwą? – wyraźnie zainteresował się Krzyś – Taką, jak w Muzeum Kolejnictwa? Sama jeździ? Na prąd?

– Tak. Na wszystkie pytania – nie marnował czasu dziadek. – Jest w kartonie pod ścianą – doprecyzował i wiedział, że od teraz będzie mógł bez przeszkód zająć się swoim prętem.

Dzieciaki tymczasem otwierały już stare pudło po telewizorze marki Helios i niecierpliwie wyjmowały poszczególne elementy starej kolejki piko. Szyny, szyny i  szyny – proste, zakręty, zwrotnice, jakaś szara skrzynka, wagony – osobowe i towarowe i nareszcie: parowóz – piękny i czerwony.

– Łał! – nie mogła ukryć podziwu Gabrysia.

– Szkoda, że tunelu nie ma… – zmartwił się Krzyś.

– Możemy zrobić z pudełka po butach. Mama kupiła w sobotę szpilki. – szybko podsunęła pomysł dziewczynka i zaraz przystąpiła do budowy torowiska. Łączenie szyn nie było jednak takie proste, jak w kolejce lego, którą bawiła się w swoim pokoju. Tu zajęcie to wymagało znacznie większej precyzji. Otworki były malutkie, a sztyfty stosunkowo giętkie. Trzeba było więcej skupienia i uwagi, a to u Gabrysi towar deficytowy. Dziewczynka szybko zaczęła tracić cierpliwość. Na szczęście, niezawodny w takich sytuacjach Krzyś, wziął większość tej żmudnej pracy na siebie. Powoli, ale systematycznie torowisko wydłużało się i komplikowało coraz bardziej – zakręty, tunele, wiadukty, zwrotnice. Gabrysia nie poprzestawała na łatwych rozwiązaniach, strzelając pomysłami, jak z rękawa, a Krzyś, niczym dorosły mężczyzna stawał na wysokości zadania, ażeby zaspokoić jej oczekiwania. Rezultat ich pracy okazał się imponujący – linia kolejowa o wysokim stopniu skomplikowania. Krzyś ustawił parowóz, podczepił wagony i przygotowywał się do uruchomienia zabawki. Nigdzie jednak nie mógł znaleźć włączającego guzika. Obejrzał dokładnie parowóz i znalazł mały przełącznik na jego podwoziu, przełączył go, ale… nic się nie stało.

– Trzeba włożyć baterie – zaordynował i próbował się zorientować jakie.

– Chyba paluszki, nic większego się tu nie zmieści – zaczął się głośno zastanawiać.

Gabrysia, gdy tylko to usłyszała pobiegła do dziadka i zaczęła dawać mu tajemnicze znaki, żeby wyłączył głośno terkoczącą szlifierkę. Skakała, machała i robiła pytająco-maślane oczy, upodobniając się do bezradnego kota ze Shreka, ale dziadek, pochłonięty swoim zajęciem wyczarowywania pomarańczowych zimnych ogni, zupełnie nie reagował. Dziewczynka zrozumiała, że nie ma szans w ten sposób zwrócić na siebie uwagi dziadka, ale też ze względu na sypiące się iskry bała się do niego zbliżyć. Rozejrzała się badawczo po pracowni i zawiesiła wzrok na gniazdku elektrycznym w sąsiedztwie warsztatu. Niesforna myśl zakiełkowała jej w głowie i idąc za nią Gabrysia wyciągnęła wtyczkę z gniazdka. Silnik urządzenie dziadka natychmiast ucichł, a rozpędzony kamień szlifierski zaczął obracać się coraz wolniej, aż wreszcie stanął, wydając z siebie ostatni terkot. Zdziwiony dziadek odwrócił się i spojrzał na wnuczkę. Dostrzegłszy jej szelmowski uśmiech, od razu zrozumiał, co się stało.

– Dziadku, masz baterie? – szybko zwróciła się do niego z prośbą Gabrysia.

– A po co wam baterie? – odpowiedział dziadek pytaniem na pytanie.

– Do pociągu! – Gabrysia nie mogła uwierzyć w ten brak domyślności ze strony dziadka.

– Ten pociąg nie potrzebuje baterii. Trzeba go podłączyć do gniazdka.

– Jak podłączyć? Przecież ten parowóz nie ma kabla – zdziwiła się dziewczynka.

I dopiero wtedy dziadek zrozumiał, że dał dzieciakom zabawkę z innej epoki, a oni nie mają pojęcia o jej obsłudze. Opuścił więc swoje stanowisko pracy i postanowił udzielić im instrukcji. Gdy spojrzał na karkołomną linię kolejową, był pod wrażeniem. Najwybitniejsi inżynierowie w najtrudniejszych warunkach terenowych nie wykazaliby się większą wyobraźnią i nie postawili maszynisty przed niebanalnym wyzwaniem poprowadzenia po niej pociągu. Tunele z tekturowych pudełek po butach, zwrotnice na łuku ostrego zakrętu, fragmenty lodowca z resztek styropianu i most nad rwącą rzeką z folii bąbelkowej.

– No to widzę, że przerośliście samego Ernesta Malinowskiego! – skomentował budowlę dziadek.

– Nie znam – skwitowała Gabrysia – Ale wnioskuję, że nie był za wysoki…

– Przerośliście wyobraźnią – doprecyzował dziadek – nie wzrostem!

– No przecież wiem! – oburzyła się wnuczka – Tak tylko żartuję…

– A kto to był? – zainteresował się Krzyś, nie zważając na toczącą się w tle rozmowę.

– Polski inżynier, który zaprojektował Kolej Transandyjską w Peru. To najwyżej położna linia kolejowa na świecie – prawie na wysokości 5000 m n.p.m. – odpowiedział dziadek.

– Wow! To tak jakby na Mont Blanc wjechać pociągiem! – zaciekawił się chłopiec.

– A nawet trochę wyżej – wyjaśnił dziadek – Domyślacie się chyba w jakich karkołomnych warunkach te pociągi musiały jeździć?

– Same tunele i wiadukty – dołączyła do rozmowy Gabrysia – Tak, jak u nas!

– Tak, jak u was –zgodził się dziadek – a nawet więcej. Na zboczach stromych gór często nie było miejsca na wykonanie pętli, więc wagony ciągnęły dwie lokomotywy. Jedna była podłączona z przodu, druga z tyłu i na bardzo trudnych odcinkach prowadziły pociąg na zmianę – zygzakiem. A kiedy pociąg już się wspiął na najwyższe szczyty, jego pasażerowie mieli problemy z oddychaniem, dlatego zawsze w składzie jechał pielęgniarz. Kiedy trzeba było podsuwał worek z tlenem lub udzielał pierwszej pomocy – To my też zbudujemy taki zygzak!  – zapaliła się Gabrysia

– I taką górę! – rozwinął wodze wyobraźni Krzyś.

– I nazwiemy naszą kolej Transgarażową! – rozkręcała się dziewczynka.

– Tyle, że po Transandyjskiej jeździły pociągi parowe, a waszą – elektryczne.

– Jak to? – zdziwił się chłopiec.

– W XIX wieku nie było jeszcze pociągów elektrycznych, a wtedy właśnie wybudowano kolej Transandyjską. Linia była przygotowana dla lokomotyw parowych. Nie wybudowano trakcji elektrycznej – wyjaśnił dziadek.

– Ale nasz też nie ma trakcji elektrycznej. Chyba że coś przegapiliśmy – zastanawiał się Krzyś.

– Albo druty się zgubiły – uzupełniła Gabrysia.

– Ten pociąg nie potrzebuje drutów. Prąd płynie w szynach – pospieszył z odpowiedzią dziadek, zanim wnuczka zacznie snuć swoją teorię dalej.

– To niemożliwe – zdecydowanie postawił sprawę Krzyś – Jak pociąg jest elektryczny to musi być trakcja, nawet tramwaj ją ma.

– I tak, i nie. Rzeczywiście pociągi elektryczne potrzebują trakcji. Ale nie tylko. Prąd w kablu nad dachem pociągu płynie tylko w jedną stronę. A żeby pociąg jechał prąd musi płynąć w pętli – dziadek wziął kartkę i ołówek, i zaczął rysować…

ciąg dalszy za tydzień 🙂

„Godzina W”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci.

Gwar na Dworcu Centralnym w Warszawie nie różnił się od tego we Wrocławiu. Maciek miał nieodparte wrażenie, że tłum podróżnych, tych „jednodniowych”, bez bagażu i tych „wakacyjnych”, z wielkimi walizami, torbami i pleckami bezładnie miesza się jak w misce z mikserem, kiedy mama robi ciasto. Tu jednak każdy próbował dotrzeć w jakiś sposób do swojego celu – pociągu, wyjścia, budki z hotdogami, toalety. Nie zawsze udawało mu się to za pierwszym razem. Na przykład ten pan w średnim wieku z żółtą walizką już trzeci raz zmienił kierunek. Mota się między tabliczkami informacyjnymi, patrzy w telefon, pewnie na Google Mapsy i błądzi wzrokiem dokoła próbując zlokalizować miejsce, w którym się obecnie znajduje. Maćkowi nawet zrobiło się go żal. Gdyby umiał mu jakoś pomóc, pewnie by to zrobił, ale dla niego to miejsce też było nowe. Był już kiedyś w Warszawie, z rodzicami, ale samochodem. Nocował u cioci Agaty. Dworca kolejowego nie znał więc kompletnie. Dobrze, że jest z dziadkiem. Dziadek o Warszawie wie wszystko. I dla pewności ścisnął mocniej jego rękę. Głupio byłoby się zgubić.

– Warto nam było tutaj się ciągnąć na jeden dzień? – spytał mimochodem dziadka. Tak, żeby zacząć rozmowę. Dziadek był raczej wstrzemięźliwy w słowach. Komunikował się zwykle rzeczowo i konkretnie. Nie lubił strzępić języka. Nic dziwnego, że zagajenie pogawędki nie przyniosło rezultatu.

– Jeden, ale szczególny – powiedział dziadek. „I to by było na tyle” – pomyślał chłopak o swoim planie pogadania z dziadkiem. Zaczął więc znowu wnikliwie badać wzrokiem otoczenie. Ruchome schody, podziemny korytarz, przystanek autobusowy i autobus – nawet podobny do tych, które jeżdżą w jego mieście. Po kilku minutach jazdy wysiedli przed wielkim cmentarzem otoczonym murem z czerwonej cegły. Pod nim rozkwitły czerwonymi i białymi kwiatami stragany. Wielu przechodniów zatrzymywało się przy nich i kupowało je, a wraz z nimi znicze i biało-czerwone flagi z czarną kotwicą Polski Walczącej. Ten znak Maciek zidentyfikował bez trudu. Dziadek wiele razy mu o nim opowiadał. Połączone w jedność dwie litery „P” i „W” symbolizują Polskę i Walkę. Całość w postaci kotwicy miała oznaczać nadzieję na niepodległość. Powstał w roku 1942 – tym, samym, w którym urodził się dziadek. W tym czasie, w którym prababcia Maćka kołysała nowonarodzone dziecko w ramionach, pradziadek Stefan pod tym znakiem brał udział w jakiejś akcji dywersyjnej przeciwko okupantowi, czyli Niemcom, aby skrócić drogę do wolności. Wysadzał pociągi, odbijał jeńców, pomagał oddziałom ukrytym w lasach. Był żołnierzem Armii Krajowej, ale takim „nie wprost”. Nie miał munduru i karabinu. Nosił czarne oficerki i „visa” za paskiem spodni, ukrytego pod kraciastą marynarką. Służył Polsce w ukryciu. Był takim „miejskim partyzantem”. Teraz Maciek stał z dziadkiem pod jednym ze straganów i wpatrywał się w symbol „Kotwicy” na jednej z papierowych flag. Wokół panowała atmosfera święta, a Maciek nie za bardzo wiedział o co chodzi. Przecież dziś na pewno nie jest 1 września – rocznica wybuchu II wojny światowej, podczas której to wszystko się działo. Wiedziałby przecież, bo wtedy tradycyjnie zaczyna się rok szkolny, a wakacje jeszcze się nie skończyły. Jeszcze ma przecież w planach wycieczkę do Chorwacji z rodzicami i Julitą. Nie jest również 8 maja – dzień podpisania kapitulacji zwyciężonych Niemiec, czyli koniec tej koszmarnej wojny, która trwała prawie sześć lat. A więc…

Rozmyślania przerwał mu głos dziadka:

– Trzy czerwone i trzy białe mieczyki poproszę.

– Gladiole znaczy – dopytywał młody sprzedawca.

– Tak – znowu bardzo konkretnie odpowiedział dziadek – i trzy znicze, i zapałki.

A po chwili zastanowienia, kiedy dostrzegł spojrzenie wnuczka utkwione w czarnym znaku Polski Walczącej dodał jeszcze:

– I tę małą flagę poproszę.

Po czym wręczył tak zakupiony symbol narodowy Maćkowi. Chłopak przeraził się trochę. Czy naprawdę ma spacerować po Warszawie z papierową flagą w ręce? Jak małe dziecko na festynie? I z ulgą pomyślał, że przecież w Warszawie nikt go nie zna, a prawdopodobieństwo spotkania tu chłopaków z klasy jest naprawdę znikome. Mimo to czuł się głupio idąc za dziadkiem wzdłuż cmentarnego muru. Ze wzrokiem wbitym w chodnik przekroczył cmentarną bramę z napisem „Cmentarz Wojskowy – Powązki”. Kiedy znów spojrzał do góry nagle poczuł się dużo lepiej. Wokół dostrzegł mnóstwo spacerujących ludzi. Wszyscy z flagami, znaczkami, naklejkami. Na wszystkich na biało-czerwonym tle czarna „Kotwica”. Wśród nich było wielu harcerzy i żołnierzy w pełnym umundurowaniu – niektórzy z puszkami na datki na renowację grobów, niektórzy uwijający się w pośpiechu podczas sprzątania i ozdabiania żołnierskich mogił, inni maszerujący całymi zastępami w pełnym harcerskim umundurowaniu. Jacyś kamerzyści, jakieś wozy transmisyjne, starsi panowie i panie, niektórzy z biało-czerwoną opaską na ręku. Jednym słowem duże zamieszanie i duży ruch, a jednak na tych zacienionych przed rozgrzanym, letnim słońcem alejkach unosiła się atmosfera spokoju i zadumy. Nikt nie krzyczał, nie złościł się jeden na drugiego, nie narzekał – jak to zwykle podczas pośpiechu. Wszyscy gdzieś szli, coś robili a jednocześnie jakby zatrzymali się w biegu – jakby w zwolnionym tempie, czasami nawet zatrzymani w kadrze nad brzozowym krzyżem, na miejskim bruku, przed rzędem takich samych mogił ciągnących się jak okiem sięgnąć.

– Dziś jest rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego – na chwilę odezwał się dziadek. I Maćkowi wszystko się rozjaśniło. No tak! 1 sierpnia. O tym mówiła mu przecież mama, kiedy karmiąc Julitę przekonywała go do wyjazdu z dziadkiem do Warszawy. Powstanie Warszawskie – 63 dni walki zakończonej co prawda klęską, ale pełne nadziei na wolność, na przywrócenie życia w obezwładnionym terrorem mieście. To podczas niego zginął przecież pradziadek Stefan, a prababcia Zosia z dziadkiem Zbyszkiem i ciocią Agatą uciekała przez Kampinos z Warszawy. Dziadek miał wtedy dwa lata a ciotka Agata, jak Julita, jeszcze piła mleko z butelki. Prababcia Zosia zapakowała swoje dwie małe pociechy na wiejską furmankę i przedzierała się polnymi drogami byle dalej od płonącej Warszawy. Pradziadek Stefan walczył ze stenem w ręku i butelką z benzyną w powstańczym oddziale na Żoliborzu, a prababcia Zosia walczyła, aby uratować swoje dzieci. „Oboje byli bardzo dzielni” – mówiła mama. A Maciek nawet tę dzielną prababcię trochę pamięta. Prababcia z dziećmi uciekła do jakiś swoich krewnych koło Sieradza, a pradziadek Stefan został ranny w Powstaniu. Zmarł kilka dni później w polowym szpitalu, urządzonym naprędce w piwnicach jednej z kamienic. Prababcia dowiedziała się o tym już po wojnie od swojej koleżanki, Ireny, która była w nim sanitariuszką. Po tej wiadomości przeniosła się z dziećmi do Wrocławia. Nie chciała wracać do Warszawy. „Tam już nigdy nie będzie dla mnie tak samo” – odpowiadała, gdy jej dzieci pytały dlaczego nie wróciła do rodzinnego miasta. Zawsze jeździła jednak 1 sierpnia na Powązki, najpierw sama, potem z dorastającymi dziećmi. Dziadek Zbyszek przyjeżdża co roku do dzisiaj, a ciotka Agata zamieszkała po studiach w Warszawie. Pewnie zaraz pojadą do niej na obiad. I na tę myśl Maciek poczuł się nagle głodny, bo dziadek, jak to dziadek zapomniał, że chłopak w jego wieku ciągle chce jeść, a od wczesnego śniadania we Wrocławiu nie miał nic jeszcze w ustach

– W tym roku zapalimy znicze i złożymy kwiaty tutaj – do Maćka dotarł przez ssanie w żołądku głos dziadka. Żeby połączyć fakty spojrzał na nagrobną tabliczkę i poczuł, że nic nie rozumie. To pewnie z głodu. Na tabliczce zamiast napisu „Porucznik Stefan Gałązka” litery układały się w tekst „Żołnierz nieznany”. Nie zdążył nic jeszcze powiedzieć, ale widocznie jego mimika twarzy pokazała już wszystko, bo dziadek zwykle nieskory do wyjaśnień, uzupełnił.

– Mimo wielu starań nigdy nie udało się nam odnaleźć ojca i pochować pod jego nazwiskiem. Tak właśnie wygląda wojna… Zabiera wszystko. Nawet tożsamość.

Maciek spojrzał dziadkowi w oczy. Zamyślone, odległe, smutne. I pomyślał nagle, że dziadek Zbyszek był tak samo dzielny jak jego ojciec i matka. Przecież nigdy nie zagrał z ojcem w piłkę, nigdy nie poszedł z nim na basen, nigdy nie odrabiał z nim trudnego zadania z matematyki i nawet nigdy ojciec na niego nie nakrzyczał. Jakże inaczej wyglądałoby jego życie, gdyby nie wojna, nie powstanie. Może nawet byłby kimś innym, a nie historykiem, który uparcie próbuje dojść o co w tym wszystkim chodziło.

– Było ci pewnie ciężko bez taty? – zdobył się na szczerość Maciek.

Ale dziadek nic nie odpowiedział. Dopiero kilka minut później, kiedy szli już alejką do wyjścia, dziadek zaczął mówić, wnikliwie ważąc słowa:

-Tak, było mi ciężko. Byłem nawet na niego zły, że poszedł do powstania a nie wyszedł z miasta z nami. Miał dwójkę dzieci. Mógł to zrobić. Nikt nie nazwałby go tchórzem. Ale potem, im bardziej byłem starszy i im więcej wiedziałem o tym, co się wtedy działo, zrozumiałem, że w tamtych okolicznościach zrobiłbym tak samo. I wcale nie chodziłoby tu o obowiązek wobec ojczyzny. Zrobiłbym tak, dlatego, że już nie mógłbym dłużej wytrzymać. Kiedy ktoś gardzi tobą nieustannie i odbiera wszystko, co masz, najpierw próbujesz nie zwracać uwagi, potem go unikasz, aż wreszcie po prostu czujesz, że musisz się mu postawić, powiedzieć „nie”, bo inaczej sam zacząłbyś sobą pogardzać. Rozumiesz? Chodzi o to, żeby poczuć się chociaż przez chwilę kimś ważnym i wartościowym. Bo ta chwila da ci siłę na dłużej. Mojemu ojcu Niemcy zabrali ostatecznie nawet nazwisko, ale bez niego został bardziej sobą, niż był wtedy Stefanem Gałązką. I dzięki niemu my teraz możemy być sobą. Ty, ja i mała Julita.

*

*                     *

– Nie mogę się na ciebie napatrzeć. Taki jesteś duży i taki mądry – chwaliła Maćka ciotka Agata po naprawdę pysznym obiedzie i jeszcze pyszniejszym cieście z rabarbarem. – Odwiozę Was na dworzec. Koniecznie ucałuj ode mnie rodziców i Julitkę! – ciotka Agata w przeciwieństwie do brata lubiła mówić i mówiła dużo, ale teraz nie było już na to czasu. Musieli się spieszyć, żeby zdążyć na pociąg do Wrocławia. Szybko wyszli z domu i „popędzili” – jak mówiła ciotka – na autobus. Co prawda dla Maćka z pędem ich spacer na przystanek niewiele miał wspólnego, ale ta ocena wiązała się pewnie ze sporą różnicą wieku. Kiedy zbliżali się do celu przy rondzie de’Gaulle’a zaskoczył Maćka tłum – większy niż rano na dworcu. Wokoło ludzie w różnym wieku – starzy, młodzi i dzieci, nawet takie w wózeczkach, jak Julita. Rozmawiali, kręcili się wokół, czekali. Niespodziewanie zawyły syreny. Nagle cały ruch zamarł. Samochody, autobusy, tramwaje stanęły w miejscu, z niektórych wysiedli pasażerowie. Przechodnie zamarli w miejscu. Ci, którzy mieli przy sobie biało-czerwone chorągiewki unieśli je do góry. Maciek swoją też uniósł. Nie wiadomo skąd wystrzeliły czerwone świece dymne. Nastała cisza. Tylko to wycie syren – takie przeraźliwe, takie straszne, takie złowieszcze. Minuta ciszy. 17.00. Godzina W. Warszawa oddaje hołd swoim bohaterom. Była z nimi wtedy – spalona, zniszczona, odarta z godności. Jest teraz. Pamięta. Znowu tętni życiem. Syreny ucichły. Jeszcze chwila i mieszkańcy powoli budzą się z zamyślenia, idą coraz szybciej, mówią coraz głośniej, wracają do swoich spraw. Ruch uliczny powoli znowu nabrzmiewa w korki. Maciek z dziadkiem i ciotką Agatą wsiadają do nadjeżdżającego autobusu. Po chwili są już na dworcu. Ostatnie uściski i przytulasy.

– Jedźcie szczęśliwie! Bądźcie zdrowi! Ja jeszcze wieczorem pójdę pośpiewać – woła już z peronu ciotka Agata do wyglądających przez okno pociągu dziadka Zbyszka i Maćka. – Pa, kochani!

Pociąg zaturkotał po szynach i zniknął w tunelu.

– O jakim śpiewaniu mówiła ciocia? – zapytał Maciek.

Ale dziadek go nie usłyszał, był ciągle nieobecny myślami. Z odpowiedzią za to pospieszyła młoda dziewczyna, siedząca obok.

– Zawsze w Warszawie 1 sierpnia, już od 2005 roku, wieczorem na Placu Piłsudskiego mieszkańcy Warszawy śpiewają „(Nie)zakazane piosenki”. Byłam tam rok temu. Na scenie gra orkiestra i wyświetla się tekst piosenek z Powstania Warszawskiego a wszyscy je śpiewają. To niesamowite wrażenie. Szkoda, że nie mogę być w tym roku… – zamyśliła się dziewczyna.

– Ja też bym chciał zobaczyć – dodał cicho chłopiec.

– Zawsze w telewizji jest transmisja. Możesz obejrzeć – poradziła mu współpasażerka.

– Super! – ucieszył się Maciek – może zobaczę ciotkę Agatę? – i zaraz się stropił, bo przypomniał sobie, że ciotka nie śpiewa za dobrze. Ale w takim tłumie i tak nikt jej nie usłyszy – pocieszył się zaraz, po czym pieczołowicie ułożył swoją papierową biało-czerwoną chorągiewkę z czarną kotwicą na półce nad głową. Teraz już się jej nie wstydził. Ta chorągiewka była na „Godzinie W” w Warszawie i była częścią czegoś, o czym Maciek nie mógł zapomnieć. Pamięć. Musi opowiedzieć chłopakom.

„Wakacyjne dylematy”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci.

Ania siedziała na kanapie nerwowo tupiąc nogą. Absolutnie nie może się zgodzić na propozycję mamy. Dwa tygodnie na plaży! Toż to prawdziwa nuda! A mamie na hasło „wakacje” zawsze przed oczyma staje właśnie leżak i książka. A ona, a Eryk, a Tata – co oni mają robić? Znowu propozycja taty też nie jest taka kusząca – jezioro zarośnięte trzcinami w leśnej głuszy, wiaderko pełzających robaków i wędka. Chyba już najkorzystniejsza jest oferta Eryka, ale zdecydowanie najlepsza – jak to zwykle bywa – jest jej własna. I od razu wyobraźnia Ani podsuwa jej najładniejsze widoki – sylwetki strzelistych gór na horyzoncie skąpane w porannej mgle, zapach świerków i rosy, chrzęst kamyków pod butami trekkingowymi…

– Podsumujmy – mówi tata, otwierając jednocześnie laptop na kolanach – Ty, Olu chcesz pojechać nad morze, Ania w góry, a Eryk na spływ kajakowy, ja oczywiście do Przyjezierza. Czyli nie widzę rozwiązania…

– Przyjezierze i morze to nuda. Wakacje wcale nie są od tego, żeby się nudzić – stanowczo wyraził swoje zdanie chłopiec.

– Jak to nie? – zdziwiła się mama. – Po to właśnie są! Żeby odpocząć, nic nie robić, siedzieć sobie i patrzeć, albo czytać, nie pracować, nie myśleć, nie planować. Takie NIC – nic zamiast wszystkiego.

– No nie, niezupełnie NIC. Wakacje są po to, żeby po całym roku siedzenia w mieście pooddychać świeżym powietrzem i poobcować z przyrodą – ośmielił się doprecyzować tata.

– Właśnie. Wędrówka po górach to znakomity na to sposób – wstrzeliła się ze swoją propozycją Ania.

– A pływanie kajakiem to nie? – nadal walczył o swoją opcję Eryk.

– To już wolę morze, przynajmniej można posiedzieć – tacie propozycja mamy wydała się nagle atrakcyjna. – Wasze pomysły są za bardzo męczące, jak praca.

– A pani Elżbieta mówiła, że wakacje były wymyślone właśnie po to, żeby pracować; że dzieci w szkole miały wolne, żeby pomagać w pracach polowych, które się zaczynały z początkiem lata, a kończyły po jesiennych zbiorach. – Eryk wytoczył ciężką artylerię i powołał się na słowa swojej nauczycielki.

Jednak tata, który nie zamierzał się tak łatwo poddać i na dodatek znał łacinę (zupełnie nie wiadomo po co!) chętnie wszedł w rejony dobrze mu znane i z dużą swobodą odbił, zaserwowaną przez syna, piłeczkę:

– A wiecie skąd się w ogóle wzięła nazwa „wakacje”? – rzucił szybkie pytanie i jeszcze szybciej na nie odpowiedział – Nawiązuje do łacińskiego „vacatio”, co oznacza uwolnienie i oswobodzenie. Jak myślicie od czego?

– Od obowiązków  – pospieszył z odpowiedzią Eryk i żeby nie pozostawiać miejsca na niedopowiedzenie rezolutnie dodał – co wcale nie oznacza, że od aktywności fizycznej. Normalny człowiek, tato, potrzebuje ruchu.

– I to dużo. Żeby się rozwijać – pomogła bratu Ania, bo walka o aktywne wakacje leżała także i w jej interesie.

– Ale dorośli ludzie potrzebują już go trochę mniej – nie dała się zbić z tropu, spragniona błogiego lenistwa, mama.

– Pierwszymi wakacyjnymi turystami byli starożytni Rzymianie, a dokładniej arystokracja rzymska, czyli tzw. patrycjusze. Każdy z nich miał drugi dom, z daleka od stolicy, do którego chętnie wyjeżdżał, by odpocząć po trudach pracy w senacie – nie zważając  na to, że rozmowa popłynęła już dalej, tata uparcie wrócił do swojej wypowiedzi. – Wyjazdy na wieś. Tak to się zaczęło. Potem były uzdrowiska, góry, morze i jeziora. Ale zawsze ludzie wyjeżdżali po to, by odpocząć. A najlepiej się odpoczywa łowiąc ryby. Ja wam to mówię – tata nie pozostawił najmniejszej wątpliwości, że jednak nie zmienił zdania w sprawie wspólnych wakacji.

– Najlepiej się odpoczywa leżąc na plaży – słońce, szum wody i dobra książka – mama także nie złożyła broni. Ale od razu wtrąca się Ania:

– Nieprawda. Najfajniej jest kiedy pot zalewa ci oczy, a ty stoisz na szczycie i się cieszysz, że się tam wdrapałaś.

– I po co tyle łazić?! Jak będziesz ostro wiosłować, to pot i tak zaleje ci oczy. A zawsze możesz włożyć rękę do wody i poczuć jak rzeka płynie ci między palcami… – Eryk też  nie ustępował.

Dyskusja powoli zaczęła przeradzać się w kłótnię, w której najchętniej brali oczywiście udział Ania i Eryk. Ale tata cierpliwie coś wystukiwał na swoim laptopie i kiedy sytuacja zdawała się już być krytyczna, zabrał głos:

– Kochanie, czy zamieniłabyś nadmorską plażę na łąkę nad dużym jeziorem? – zapytał żonę – Też będziesz miała leżak i szum wody. Słońca nie obiecuję, ale nad morzem też nigdy nic nie wiadomo…

– Może być – zgodziła się mama – W sumie to byłaby miła odmiana.

– A ty Eryku, zamienisz spływ kajakowy na rafting? – dalej negocjował tata.

– Super! Nawet o tym nie pomyślałem! – rozentuzjazmował się chłopiec.

– Dla Ani zostają góry, nie te najwyższe co prawda, ale widoki ze szczytów też będą piękne – kontynuował niekwestionowany przewodnik turystyczny rodziny i dodał na zakończenie – Ja też będę miał gdzie łowić ryby. Jedziemy do Zagłuszy nad jeziorem Modrym. Taka jest moja propozycja – tata odwrócił laptop tak, aby każdy mógł zobaczyć.

Bo wakacje to nie tylko okazja żeby odpocząć w ulubiony sposób, ale również szansa, żeby pobyć ze sobą – spędzić razem czas i pokazać swoje zainteresowania innym. Trzeba tylko otworzyć się na nowe doświadczenia. To, czego nie znamy przecież również może być fajne.

„Dzień Dziecka”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci

Mama, ciocia, pani Kasia, czyli wysoka, szczupła blondynka z włosami związanymi w „szybki” kucyk energicznie podjechała na szkolny parking i zatrzymała pokaźnego rozmiaru vana. Otworzyły się drzwi i z wnętrza wysypał się długi szereg dzieciaków.

– Pa, ciociu!

– Pa, mamo!

– Do zobaczyska!

– Buzi, buzi!

– Przybijesz ciocia piątkę na szczęście? Mam dziś sprawdzian z matematyki.

– Do widzenia pani Kasiu!

Siedząca za kierownicą kobieta z uśmiechem odpowiadała na te wszystkie pożegnania, tylko przy tym ostatnim jakoś znowu ją zmroziło. Ciągle liczyła na to, że Franio w końcu nazwie ją choćby ciocią – już nawet niekoniecznie mamą, a Franek ciągle tylko „pani Kasiu” i „pani Kasiu”…

– No nic! Potrzeba czasu! – powiedziała do siebie w myślach, włączyła kierunkowskaz, wrzuciła jedynkę i włączyła się do ruchu. Tyle dziś pracy, a dzieciaki mają w szkole lekcje skrócone i wkrótce będzie musiała po nie wrócić.

*

*                      *

Na działce pani Stefanii – sąsiadki która zaoferowała oddanie swojej nieruchomości do dyspozycji rodziny Rylskich na najbliższy weekend -Zbyszek już wiele zrobił. Nazbierane w lesie odłamane gałęzie drzew i wiązki chrustu leżały w zgrabnym kopcu obok okręgu z kamieni. Nieopodal pod wprawnymi Zbyszkowymi rękami wyrastał pierwszy namiot. Jego budowniczy, gdy tylko dostrzegł żonę, wyprostował plecy i podzielił się swoją troską:

– Ten namiot, który pożyczyliśmy od Karola nie nadaje się zupełnie. Ma podartą plandekę i jak będzie padało, to chłopakom woda będzie leciała na głowę.

– Ojej! Tyle przygotowań, a zawsze coś się musi nieoczekiwanego przydarzyć – zmartwiła się pani Kasia.

– Nie jest tak źle. Na cztery namioty tylko jeden do niczego – pocieszył żonę pan Zbyszek i zaraz znalazł rozwiązanie – Może podjedź do wuja Leona? Kiedyś lubił wyjeżdżać na motocyklowe wyprawy, miał wtedy namiot. Może jeszcze się nadaje.

– Jadę! – powiedziała bez wahania pani Kasia i zanim ten zdążył jeszcze coś dodać, siedziała już za kierownicą. Z wprawą wycofała samochód za bramę i skręciła w stronę Zalasku. Czekało ją dobre kilkanaście kilometrów, ale czego się nie robi dla dzieci i to jeszcze w Dzień Dziecka. Wcisnęła guzik włączający radio i z głośników dobiegła muzyka, a chwilę potem męski głos. Pani Kasia pogrążyła się w myślach, bo też miała o czym, a raczej o kim myśleć: Janek, Sandra, Michał, Marcin, Karina i Franek. Tak. O Franku ostatnio myślała najwięcej…

I dopiero, kiedy stanęła przed rondem, i gdy została zmuszona do skupienia się na prowadzeniu samochodu, znowu wróciła do rzeczywistości. Głos z radia monotonne wystrzeliwał kolejne wyrazy i dopiero po chwili pani Kasia zorientowała się, że mówi o świętowanym dziś Dniu Dziecka : „Jego początki sięgają 1924 roku. Wówczas na wniosek Międzynarodowego Związku Pomocy Dzieciom reprezentowana przez przedstawicieli ponad 50 krajów Liga Narodów podjęła w Genewie uchwałę zwaną „Deklaracją Praw Dziecka”, uznającą dzieci za pełnoprawnych obywateli społeczeństwa, którym należy się wszystko, co najlepsze, a w szczególności prawo do życia, ochrony i pomocy. Dzień Dziecka to święto obchodzone niemal na całym świecie. Jednak nie we wszystkich krajach w tym samym dniu i w ten sam sposób.”

Ostatnie zdanie bardzo zainteresowało panią Kasię, bo pomyślała, że fajnie by było opowiedzieć dzieciakom przy ognisku jak ich święto wygląda w różnych krajach, ale niestety dojechała właśnie pod bramę wuja Leona, a potrzeba zdobycia pełnowartościowego namiotu była znacznie ważniejsza niż radiowa audycja. Pani Kasia przekręciła więc kluczyk w stacyjce, radiowy spiker przerwał w pół słowa, a na ganku przed domem pojawił się już wuj Leon, który wypatrzył gościa przez kuchenne okno.

*

*                      *

Trzy godziny później pani Kasia znowu stała pod szkołą. Otworzyła drzwi i do samochodu kolejno wsuwały się jej dzieci. Powitania, cmoki w policzek, przybijanie piątki, gratulacje i słowa pocieszenia – codzienna litania, która nigdy jej się nie znudzi. Uwielbia te pierwsze chwile po szkole, kiedy dzieci tak dużo mają do powiedzenia i przekrzykują się jedno przez drugie, żeby podzielić się ze swoją „przyszywaną” mamą wszystkimi swoimi emocjami. Tylko Franek znowu milczy…

Kiedy już wszyscy siedzą w samochodzie – niektórzy w fotelikach i na podkładkach, inni już bez, pani Kasia pyta niby od niechcenia:

– Gotowi na przygodę! – i nie czekając na odpowiedź dodaje – No to ruszamy!

A po samochodzie przeszedł cichy szmer i stłumione piski dziewczyn. Wszyscy już domyślili się, że czeka ich dziś coś szczególnego.

– To jakiś prezent na Dzień Dziecka! Tak! – nie wytrzymał Marcin. – O rany! Ciocia powiedz co to! Normalnie nie wytrzymam! – rozemocjonował się chłopiec, a jego entuzjazm udzielił się innym i wkrótce znowu w samochodzie zrobiło się głośno i to tak, że pani Kasia przestraszyła się, że jej głowa pęknie i doszła do wniosku, że musi coś zrobić i zająć czymś swoją gromadkę.

– A wiecie, że w każdym kraju Dzień Dziecka obchodzi się inaczej i nawet w inne dni – zainicjowała rozmowę.

–  A jak? A kiedy? A dlaczego? –posypały się pytania i pani Kasia pomyślała, że wywołała wilka z lasu, bo nie umie na nie odpowiedzieć. Pozostało tylko się przyznać:

– No właśnie nie wiem, bo nie udało mi się wysłuchać do końca radiowej audycji. Ale możecie znaleźć w Internecie – dodała pospiesznie. – Franiu, może ty sprawdzisz? – poprosiła najspokojniejszą ze swoich pociech.

– Nie ma sprawy! –zgodził się chłopiec i po chwili czytał już pozostałym:

„W Polsce Dzień Dziecka obchodzony jest 1 czerwca od 1952 roku w następstwie działań Światowej Federacji Kobiet Demokratycznych, która tego właśnie dnia organizowała od 1949 roku manifestacje poświęcone problemom ochrony dzieci przed wojną, krzywdą i głodem. We Francji i Włoszech Dzień Dziecka obchodzi się w ramach Dnia Rodziny, który przypada na 6 stycznia i łączy się z, obchodzonym w tradycji chrześcijańskiej, Świętem Trzech Króli. Wówczas dzieci otrzymują prezenty i w złotych koronach na głowach zasiadają wraz z rodzicami przy stołach suto zastawionych słodyczami. W Turcji uroczystość ta zbiega się ze Świętem Niepodległości i obchodzona jest 23 kwietnia. W Brazylii Dzień Dziecka obchodzony jest 12 października, a w Australii w pierwszą sobotę lipca każdego roku. Dwukrotnie w ciągu roku świętują Japończycy. Po raz pierwszy 3 marca, podczas Festiwalu Lalek, zwanego także Festiwalem Dziewczynek, po raz drugi – 5 maja. Świętują wtedy chłopcy, którzy budują wraz z rodzicami papierowe latawce w kształcie ryby i wieszają je na długich masztach przed domem. Jest ich tyle, ile dzieci liczy rodzina. Symbolizują one siłę, odwagę i determinację w dążeniu do celu…”

Wszyscy w milczeniu słuchali i nawet nie zauważyli jak ich determinacja w dążeniu do celu została nagrodzona, bo pani Kasia zaparkowała właśnie na zalesionej działce, wysiadła z samochodu i wraz z mężem, który oczekiwał ich przyjazdu radośnie zakrzyknęli:

– Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka!

A potem ucałowali i uściskali każde ze swoich dzieci i zaprowadzili na miejsce obozowiska. A te, oniemiałe z zachwytu na widok płonącego ogniska, nadzianych na patyki kiełbasek i rozstawionych w półokręgu czterech kolorowych namiotów nie mogły wykrztusić z siebie żadnego słowa. Na wysokości zadania stanął jak zwykle Marcin, który głośno wykrzyknął:

– Jesteście wspaniali! – i rzucił się w objęcia zastępczych rodziców, a za nim wszyscy jego zastępczy bracia i siostry. Franek też.

Zabawa trwała do ciemnej nocy, zwłaszcza, że po kiełbaskach były jeszcze zgadywanki, podchody, pieczenie pianek i śpiewy przy gitarze, na której z niewielką wprawą pobrzękiwał pan Zbyszek. A potem wszyscy siedzieli opatuleni w koce i patrzyli na gwiazdy, które iskrzyły na bezchmurnym niebie znacznie bardziej niż w mieście. Kiedy jedna z nich przemknęła po nieboskłonie, pani Kasia zawołała:

– Szybko! Pomyślcie życzenie!

– Ciociu! Ja już nie muszę! Moje się spełniło… – powiedział Franek.

I Pani Kasia pomyślała, że jej również spełniło się przed chwilą.

„Wielkanocne zwyczaje”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie dla dzieci

Smuga jasnego światła przesączała się przez wąską szparę między zaciągniętą roletą a okienną ramą. Wpełzła po kołdrze, by ostatecznie muskać czoło Maurycego. Chłopiec bezwiednie zmrużył oczy. Jeszcze spał, ale nadchodzący dzień domagał się już swoich praw. Leniwie uniósł powieki, ale szybko zamknął je porażony blaskiem słonecznych promieni – tak intensywnych, jakie tylko wiosną wdzierają się do naszych domów, aby nieskrępowane jeszcze liśćmi na drzewach oznajmić nam, że świat budzi się do życia – nie tylko po nocy, ale i z zimowego otępienia. Maurycy powoli usiadł na łóżku. Dziś nie musiał się spieszyć do szkoły. Pociągająca perspektywa błogiego lenistwa sprawiała mu niezwykłą przyjemność. Nie długo. Gwałtowne szarpnięcie za klamkę wyraźnie zwiastowało, że Renatka już wstała.

– Wstawaj! Idziemy na zakupy! Mama tak powiedziała! – jednym tchem wypaliła.

– Nie idę – jednoznacznie odparł Maurycy.

– Idziesz! – z nieukrywaną radością zripostowała siostra. – Zawsze na jarmark świąteczny chodzimy razem.

– Jaki jarmark? – chłopiec wciąż się nie mógł obudzić.

– W-i-e-l-k-a-n-o-c-n-y – dobitnie przeliterowała dziewczynka, chwaląc się przy okazji nabytą niedawno umiejętnością.

Maurycy bez słowa wykluł się z pościeli i noga za nogą powlókł do łazienki. Wiedział, że nie ma sensu dyskutować. Mała miała rację – na świąteczne jarmarki zawsze chodzili razem. Z resztą nawet je lubił. Mama zwykle wpadała w amok zakupów i chętnie zgadzała się na „nabycie różnych dóbr materialnych po okazyjnych cenach”. Dopiero po powrocie do domu, kiedy sprawdzała zawartość swojego portfela zaczynała mieć wątpliwości, czy rzeczywiście „dobra” te były im potrzebne. Ale mama była podatna – jak sama mówiła – na świąteczną atmosferę i szybko przechodziła nad chwilą troski do porządku dziennego, albo raczej świątecznego.

Jarmark był w tym roku okazały, pewnie dlatego, że pogoda była naprawdę piękna, bo święta wypadały późno. Maurycy nawet nie wiedział, że aż tak późno mogą wypaść, bo ostatni raz zdarzyło się tak, gdy był jeszcze małym chłopcem. Wielkanoc obchodzona jest w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni Księżyca, dlatego jej data jest ruchoma. Zawsze wypada między 22 marca a 25 kwietnia. Stąd i pogoda może być różna – od śniegu po lato. Tegoroczne święta zapowiadały się naprawdę ciepłe. Po placu w dużym nieładzie przechadzali się liczni klienci. Z zainteresowaniem przeglądali produkty oferowane na stoiskach. Duży hałas i wrzawa, duży ruch ale atmosfera już świąteczna. Widok jaskrawożółtych narcyzów zatopionych w gąszczu intensywnie zielonego bukszpanu przywodziło na myśl wiosenną radość i ciepło, które rozlewały się na ustach miłym uśmiechem. Wiosna to czas, kiedy natura odradza się po okresie mroku i uśpienia do nowego życia. Tak, jak chrześcijanin odradza się w Wielkanoc poprzez śmierć i  zmartwychwstanie Chrystusa, a przede wszystkim przez miłość Boga Ojca i jego Syna. Maurycy znał istotę religijną świąt. Był ministrantem. Co roku uczestniczył w obchodach Triduum Paschalnego, które rozpoczyna się w Wielki Czwartek mszą Wieczerzy Pańskiej. Potem brał udział w Liturgii Męki Pańskiej i adoracji Krzyża w Wielki Piątek, czuwał przy Grobie Pańskim w Wielką Sobotę, by ostatecznie dźwięcznym głosem dzwonków obwieścić Jego Zmartwychwstanie. Jego mama nie brała udziału w tych obchodach tak aktywnie. Święta spędzała raczej w spokoju i zadumie, unikając przepełnionych w tych dniach kościołów i czytając Pismo Św., by podczas niedzielnego śniadania rozkwitnąć nową siłą i radością. I o to śniadanie właśnie dziś na jarmarku troszczyła się najbardziej. Maurycy unikając tłumów kłębiących się przy kramach obserwował z daleka jak przegląda wszystkie rodzaje białych kiełbas, lustruje wzrokiem razowe chleby na zakwas na żurek, poszukuje najlepszego białego sera na sernik i najświeższych drożdży na wielkanocne baby. Na stole nie mogło przecież zabraknąć tradycyjnych potraw. Właśnie podczas tych oględzin niespodziewanie padła w ramiona jakiejś pani i obie serdecznie się ucałowały. Potem zaczęły ożywioną rozmowę, raz po raz potrącane i szturchane przez klientów próbujących dostać się do lady. Zorientowawszy się wkrótce, że utrudniają klientom zakupy, odsunęły się od kramu z wędlinami i ruszyły w stronę Maurycego.

– To mój syn – dokonała prezentacji mama. – Mam też córkę, ale gdzieś się zapodziała w tym tłumie.

Maurycy uściskał wyciągniętą dłoń i szarmancko się skłonił.

– Bożenka jest moją koleżanką ze szkoły. Nie widziałyśmy się wieki – wyjaśniła mama.

– Też mam córkę w Twoim wieku. Ma na imię… – nie zdążyła dokończyć pani Bożenka, bo nagle, jak z podziemi, wyrosła przed nią nastolatka i nie zwlekając przedstawiła się:

– Ewka – po czym przywitała się z mamą Maurycego, samym Maurycym i Renatką, która nadbiegła nieoczekiwanie widząc, że zaczyna się coś dziać nietypowego.

Ewka była szczupłą, wysoką blondynką. Filuterna grzywka opadała jej z dwoma kędziorkami po bokach na czoło, które dziewczyna odruchowo co jakiś czas zgarniała na bok. Duże, błyszczące, seledynowe oczy i wydatne usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu nadawały jej twarzy wyraz ciągłej radości i afirmacji życia. Ubrana była w zwiewną bawełnianą sukienkę, czarną w białe grochy i sportowe buty. Już na pierwszy rzut oka widać była, że tryska nieskrępowaną energią.

– Kupiłam sobie nowy pistolet na wodę – pochwaliła się mamie – Paweł i Grzesiek nie mają szans. Irenka też na pewno się przygotowała – zaśmiała się przy tym szelmowsko.

– Ewcię rozpiera energia – pospieszyła z wyjaśnieniami koleżanka mamy. – Co roku wyjeżdżamy na święta do mojej siostry. Dzieciaki urządzają sobie tam prawdziwy Lany Poniedziałek. Na szczęście nas oszczędzają – dodała.

Maurycy zdziwił się nieco. Miał raczej osobowość „kontemplacyjną” – jak mawiała mama. Lany Poniedziałek kojarzył mu się raczej z łobuzami, którzy z wiadrami pełnymi wody szukają swoich ofiar na przystankach autobusowych. Sam nigdy nie brał w tym udziału. Wydawało mu się to głupie i niestosowne. I miał rację. A Ewka… Jego rozmyślanie przerwał szczebiot dziewczyny, która zauważyła nieukrywane zdziwienie na twarzy chłopca i spieszyła wyjaśnić, że jej też nie interesują głupie wybryki ulicznych terrorystów, ale małe wariactwo z kuzynostwem:

– To fajna zabawa. Każdy może się dołączyć i każdy może zrezygnować. To jego wybór. Ja to uwielbiam! Zwłaszcza jak jest tak ciepło. Nawet dziadek się z nami bawi. I jest naprawdę doświadczonym i groźnym przeciwnikiem. Dziadek to nawet mówi, że trzeba się w Poniedziałek Wielkanocny polewać, bo taka jest tradycja.  To śmigus-dyngus. Kiedyś chłopi wychodzili tego dnia na pole i skrapiali je wodą święconą, żeby zapewnić swoim plonom deszcz latem. Potem chłopcy zaczęli polewać dziewczęta. Podobno najchętniej polewali te najładniejsze. Teraz my z Irenką polewamy chłopaków, chociaż wcale nie są ładni – znowu zachichotała Ewka.

– W takim razie to dziwne. To ty powinnaś być najbardziej mokra – niespodziewanie wypalił Maurycy i zaraz się zawstydził, bo zorientował się, że powiedział za dużo. Ta dziewczyna od razu zorientuje się, że mu się podoba. Ale taka była prawda, niestety. Maurycy sam nie wiedział dlaczego. Było w niej jednak coś urzekającego. Może ten śmiech, może ten niesforny kosmyk a może ta radość i energia, które tak wpisywały się w wiosenną aurę.

– Chodźcie, obejrzymy koszyczki na pisanki. Są naprawdę piękne – nie skomentowała Maurycowego tekstu Ewka i pociągnęła Renatkę za rękę w kierunku najbliższego stoiska, gdzie wśród różnych rozmiarów wiklinowych koszów krzątała się starsza pani. Chłopak poszedł za nimi.

– Są takie śliczne. Zwłaszcza ten jasnozłoty z półokręgami na otoku – dziewczyna wzięła jedną z plecionek do ręki.

– Do tego pasuje ta koronkowa serwetka. Ręcznie robiona. Na szydełku – doradzała ekspedientka – Albo ta beżowa z haftem angielskim.

– Moja prababcia też takie robiła – wtrącił się Maurycy – Zawsze jej używamy do święconki. To taka nasza wielkanocna tradycja. A sól i pieprz wsypujemy do kryształowego naczynka, które zostało po drugiej prababci. Co prawda ma ułamany uchwyt, ale mama mówi że trudno, że w ten sposób jest tak, jakby były z nami w święta – i znowu chłopak się zawstydził. Pomyślał, że „ta” dziewczyna uzna go za sentymentalnego mięczaka. Ale Ewka spojrzała na niego z uwagą i dodała:

– Moje prababcie jeszcze żyją. Babcia Janka robi przepiękne pisanki. Barwi je w wywarze z łupin cebuli na taki ciemno rdzawy kolor, a potem żyletką wyskrobuje różne wzory.

– A my z mamą kąpiemy jajka w barwnikach. I mają różne kolory – nawet różowy i fioletowy – dorzuciła Renatka.

– Te, które robi twoja prababcia to drapanki, a te, które ty robisz – starsza pani od koszyków wskazała palcem Renatkę – to kraszanki – wtrąciła. Jajka są symbolem nowego życia a te ozdobione miały zapewnić pomyślność i urodzaj – jeszcze zanim w Polsce zadomowiło się chrześcijaństwo. Teraz, kiedy święcimy je w Wielką Sobotę dodatkowo niosą radość i nadzieję związaną ze Zmartwychwstaniem.

– Ja nie święcę pisanek, nie wierzę w Boga – niespodziewanie odezwała się Ewka – Ale i tak je robię. Są takie piękne!

– I nie dzielisz się święconym jajkiem przed śniadaniem wielkanocnym? – nie mógł zrozumieć Maurycy.

– Nie, ale na śniadanie też jemy jajka. Najczęściej faszerowane pieczarkami. Pycha! – rozmarzyła się dziewczyna.

– I nie masz baranka cukrowego? – dopytywała Renatka

– Nie – już mniej pewnie dodała Ewka, trochę zbita z tropu, że jej towarzyszy tak zadziwiło jej wyznanie.

– Żałuj – nie przejęła się tym mała – Jest taki słodki.

– Ale symbolizuje Chrystusa Zmartwychwstałego – wyjaśnił Maurycy.

– I ty zjadasz taki symbol? – tym razem to Ewka się zadziwiła. – Mnie tata urządza poszukiwanie czekoladowych jajek. Pochodzi z Francji. Tam to bardzo popularna zabawa.

– Jak to? – oburzyła się Renata, bo zestawienie cukru z czekoladą, zdecydowanie wypadało na korzyść tego drugiego i dziewczynka zaczęła się zastanawiać, czy nie lepiej być jednak niewierzącą.

– To proste. Chowa czekoladowe jajka w różnych miejscach w mieszkaniu, a ja muszę je odszukać. Czasami podpowiada albo daje rymowane zagadki do rozwiązania. Też możecie tego spróbować – zachęcała Ewka, a Renata od razu pobiegła do mamy, żeby sprzedać jej podsunięty przez koleżankę pomysł. Miała przecież niepohamowaną ochotę na czekoladowe trofea.

Maurycy i Ewka zostali sami. Na chwilę zapadła krępująca cisza. Maurycy nie bardzo wiedział co zrobić. Chciał jeszcze pogadać z tą dziewczyną, pobyć z nią nawet po prostu, ale nie miał pomysłu jak pociągnąć dalej tę znajomość.

– Jak chcesz, to możesz zrobić Renacie niespodziankę i sam ukryć jajka. Daj mi swój numer telefonu to podeślę ci zagadki, które mi zrobił tata w tamtym roku.

– Super pomysł! – naprawdę ucieszył się chłopak i niekoniecznie dlatego, że sprawi siostrze radość. Chociaż to też. Najważniejsze jednak, że będzie miał z Ewką kontakt. Bo Ewka wygląda na naprawdę świetną dziewczynę. Zaraz po świętach, gdy już złapie trochę czasu po nabożeństwach Wielkiego Tygodnia, zaprosi ją na lody. Kto wie, może nawet pójdą razem na spacer do parku? Eee! Nie. Nic z tego nie będzie. Przecież tak się różnią. Pewnie będzie wolała iść na rower. „Dobra. Niech już będzie ten rower” – pomyślał Maurycy – „Na spacer pójdziemy innym razem”.