„Godzina W”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci.

Gwar na Dworcu Centralnym w Warszawie nie różnił się od tego we Wrocławiu. Maciek miał nieodparte wrażenie, że tłum podróżnych, tych „jednodniowych”, bez bagażu i tych „wakacyjnych”, z wielkimi walizami, torbami i pleckami bezładnie miesza się jak w misce z mikserem, kiedy mama robi ciasto. Tu jednak każdy próbował dotrzeć w jakiś sposób do swojego celu – pociągu, wyjścia, budki z hotdogami, toalety. Nie zawsze udawało mu się to za pierwszym razem. Na przykład ten pan w średnim wieku z żółtą walizką już trzeci raz zmienił kierunek. Mota się między tabliczkami informacyjnymi, patrzy w telefon, pewnie na Google Mapsy i błądzi wzrokiem dokoła próbując zlokalizować miejsce, w którym się obecnie znajduje. Maćkowi nawet zrobiło się go żal. Gdyby umiał mu jakoś pomóc, pewnie by to zrobił, ale dla niego to miejsce też było nowe. Był już kiedyś w Warszawie, z rodzicami, ale samochodem. Nocował u cioci Agaty. Dworca kolejowego nie znał więc kompletnie. Dobrze, że jest z dziadkiem. Dziadek o Warszawie wie wszystko. I dla pewności ścisnął mocniej jego rękę. Głupio byłoby się zgubić.

– Warto nam było tutaj się ciągnąć na jeden dzień? – spytał mimochodem dziadka. Tak, żeby zacząć rozmowę. Dziadek był raczej wstrzemięźliwy w słowach. Komunikował się zwykle rzeczowo i konkretnie. Nie lubił strzępić języka. Nic dziwnego, że zagajenie pogawędki nie przyniosło rezultatu.

– Jeden, ale szczególny – powiedział dziadek. „I to by było na tyle” – pomyślał chłopak o swoim planie pogadania z dziadkiem. Zaczął więc znowu wnikliwie badać wzrokiem otoczenie. Ruchome schody, podziemny korytarz, przystanek autobusowy i autobus – nawet podobny do tych, które jeżdżą w jego mieście. Po kilku minutach jazdy wysiedli przed wielkim cmentarzem otoczonym murem z czerwonej cegły. Pod nim rozkwitły czerwonymi i białymi kwiatami stragany. Wielu przechodniów zatrzymywało się przy nich i kupowało je, a wraz z nimi znicze i biało-czerwone flagi z czarną kotwicą Polski Walczącej. Ten znak Maciek zidentyfikował bez trudu. Dziadek wiele razy mu o nim opowiadał. Połączone w jedność dwie litery „P” i „W” symbolizują Polskę i Walkę. Całość w postaci kotwicy miała oznaczać nadzieję na niepodległość. Powstał w roku 1942 – tym, samym, w którym urodził się dziadek. W tym czasie, w którym prababcia Maćka kołysała nowonarodzone dziecko w ramionach, pradziadek Stefan pod tym znakiem brał udział w jakiejś akcji dywersyjnej przeciwko okupantowi, czyli Niemcom, aby skrócić drogę do wolności. Wysadzał pociągi, odbijał jeńców, pomagał oddziałom ukrytym w lasach. Był żołnierzem Armii Krajowej, ale takim „nie wprost”. Nie miał munduru i karabinu. Nosił czarne oficerki i „visa” za paskiem spodni, ukrytego pod kraciastą marynarką. Służył Polsce w ukryciu. Był takim „miejskim partyzantem”. Teraz Maciek stał z dziadkiem pod jednym ze straganów i wpatrywał się w symbol „Kotwicy” na jednej z papierowych flag. Wokół panowała atmosfera święta, a Maciek nie za bardzo wiedział o co chodzi. Przecież dziś na pewno nie jest 1 września – rocznica wybuchu II wojny światowej, podczas której to wszystko się działo. Wiedziałby przecież, bo wtedy tradycyjnie zaczyna się rok szkolny, a wakacje jeszcze się nie skończyły. Jeszcze ma przecież w planach wycieczkę do Chorwacji z rodzicami i Julitą. Nie jest również 8 maja – dzień podpisania kapitulacji zwyciężonych Niemiec, czyli koniec tej koszmarnej wojny, która trwała prawie sześć lat. A więc…

Rozmyślania przerwał mu głos dziadka:

– Trzy czerwone i trzy białe mieczyki poproszę.

– Gladiole znaczy – dopytywał młody sprzedawca.

– Tak – znowu bardzo konkretnie odpowiedział dziadek – i trzy znicze, i zapałki.

A po chwili zastanowienia, kiedy dostrzegł spojrzenie wnuczka utkwione w czarnym znaku Polski Walczącej dodał jeszcze:

– I tę małą flagę poproszę.

Po czym wręczył tak zakupiony symbol narodowy Maćkowi. Chłopak przeraził się trochę. Czy naprawdę ma spacerować po Warszawie z papierową flagą w ręce? Jak małe dziecko na festynie? I z ulgą pomyślał, że przecież w Warszawie nikt go nie zna, a prawdopodobieństwo spotkania tu chłopaków z klasy jest naprawdę znikome. Mimo to czuł się głupio idąc za dziadkiem wzdłuż cmentarnego muru. Ze wzrokiem wbitym w chodnik przekroczył cmentarną bramę z napisem „Cmentarz Wojskowy – Powązki”. Kiedy znów spojrzał do góry nagle poczuł się dużo lepiej. Wokół dostrzegł mnóstwo spacerujących ludzi. Wszyscy z flagami, znaczkami, naklejkami. Na wszystkich na biało-czerwonym tle czarna „Kotwica”. Wśród nich było wielu harcerzy i żołnierzy w pełnym umundurowaniu – niektórzy z puszkami na datki na renowację grobów, niektórzy uwijający się w pośpiechu podczas sprzątania i ozdabiania żołnierskich mogił, inni maszerujący całymi zastępami w pełnym harcerskim umundurowaniu. Jacyś kamerzyści, jakieś wozy transmisyjne, starsi panowie i panie, niektórzy z biało-czerwoną opaską na ręku. Jednym słowem duże zamieszanie i duży ruch, a jednak na tych zacienionych przed rozgrzanym, letnim słońcem alejkach unosiła się atmosfera spokoju i zadumy. Nikt nie krzyczał, nie złościł się jeden na drugiego, nie narzekał – jak to zwykle podczas pośpiechu. Wszyscy gdzieś szli, coś robili a jednocześnie jakby zatrzymali się w biegu – jakby w zwolnionym tempie, czasami nawet zatrzymani w kadrze nad brzozowym krzyżem, na miejskim bruku, przed rzędem takich samych mogił ciągnących się jak okiem sięgnąć.

– Dziś jest rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego – na chwilę odezwał się dziadek. I Maćkowi wszystko się rozjaśniło. No tak! 1 sierpnia. O tym mówiła mu przecież mama, kiedy karmiąc Julitę przekonywała go do wyjazdu z dziadkiem do Warszawy. Powstanie Warszawskie – 63 dni walki zakończonej co prawda klęską, ale pełne nadziei na wolność, na przywrócenie życia w obezwładnionym terrorem mieście. To podczas niego zginął przecież pradziadek Stefan, a prababcia Zosia z dziadkiem Zbyszkiem i ciocią Agatą uciekała przez Kampinos z Warszawy. Dziadek miał wtedy dwa lata a ciotka Agata, jak Julita, jeszcze piła mleko z butelki. Prababcia Zosia zapakowała swoje dwie małe pociechy na wiejską furmankę i przedzierała się polnymi drogami byle dalej od płonącej Warszawy. Pradziadek Stefan walczył ze stenem w ręku i butelką z benzyną w powstańczym oddziale na Żoliborzu, a prababcia Zosia walczyła, aby uratować swoje dzieci. „Oboje byli bardzo dzielni” – mówiła mama. A Maciek nawet tę dzielną prababcię trochę pamięta. Prababcia z dziećmi uciekła do jakiś swoich krewnych koło Sieradza, a pradziadek Stefan został ranny w Powstaniu. Zmarł kilka dni później w polowym szpitalu, urządzonym naprędce w piwnicach jednej z kamienic. Prababcia dowiedziała się o tym już po wojnie od swojej koleżanki, Ireny, która była w nim sanitariuszką. Po tej wiadomości przeniosła się z dziećmi do Wrocławia. Nie chciała wracać do Warszawy. „Tam już nigdy nie będzie dla mnie tak samo” – odpowiadała, gdy jej dzieci pytały dlaczego nie wróciła do rodzinnego miasta. Zawsze jeździła jednak 1 sierpnia na Powązki, najpierw sama, potem z dorastającymi dziećmi. Dziadek Zbyszek przyjeżdża co roku do dzisiaj, a ciotka Agata zamieszkała po studiach w Warszawie. Pewnie zaraz pojadą do niej na obiad. I na tę myśl Maciek poczuł się nagle głodny, bo dziadek, jak to dziadek zapomniał, że chłopak w jego wieku ciągle chce jeść, a od wczesnego śniadania we Wrocławiu nie miał nic jeszcze w ustach

– W tym roku zapalimy znicze i złożymy kwiaty tutaj – do Maćka dotarł przez ssanie w żołądku głos dziadka. Żeby połączyć fakty spojrzał na nagrobną tabliczkę i poczuł, że nic nie rozumie. To pewnie z głodu. Na tabliczce zamiast napisu „Porucznik Stefan Gałązka” litery układały się w tekst „Żołnierz nieznany”. Nie zdążył nic jeszcze powiedzieć, ale widocznie jego mimika twarzy pokazała już wszystko, bo dziadek zwykle nieskory do wyjaśnień, uzupełnił.

– Mimo wielu starań nigdy nie udało się nam odnaleźć ojca i pochować pod jego nazwiskiem. Tak właśnie wygląda wojna… Zabiera wszystko. Nawet tożsamość.

Maciek spojrzał dziadkowi w oczy. Zamyślone, odległe, smutne. I pomyślał nagle, że dziadek Zbyszek był tak samo dzielny jak jego ojciec i matka. Przecież nigdy nie zagrał z ojcem w piłkę, nigdy nie poszedł z nim na basen, nigdy nie odrabiał z nim trudnego zadania z matematyki i nawet nigdy ojciec na niego nie nakrzyczał. Jakże inaczej wyglądałoby jego życie, gdyby nie wojna, nie powstanie. Może nawet byłby kimś innym, a nie historykiem, który uparcie próbuje dojść o co w tym wszystkim chodziło.

– Było ci pewnie ciężko bez taty? – zdobył się na szczerość Maciek.

Ale dziadek nic nie odpowiedział. Dopiero kilka minut później, kiedy szli już alejką do wyjścia, dziadek zaczął mówić, wnikliwie ważąc słowa:

-Tak, było mi ciężko. Byłem nawet na niego zły, że poszedł do powstania a nie wyszedł z miasta z nami. Miał dwójkę dzieci. Mógł to zrobić. Nikt nie nazwałby go tchórzem. Ale potem, im bardziej byłem starszy i im więcej wiedziałem o tym, co się wtedy działo, zrozumiałem, że w tamtych okolicznościach zrobiłbym tak samo. I wcale nie chodziłoby tu o obowiązek wobec ojczyzny. Zrobiłbym tak, dlatego, że już nie mógłbym dłużej wytrzymać. Kiedy ktoś gardzi tobą nieustannie i odbiera wszystko, co masz, najpierw próbujesz nie zwracać uwagi, potem go unikasz, aż wreszcie po prostu czujesz, że musisz się mu postawić, powiedzieć „nie”, bo inaczej sam zacząłbyś sobą pogardzać. Rozumiesz? Chodzi o to, żeby poczuć się chociaż przez chwilę kimś ważnym i wartościowym. Bo ta chwila da ci siłę na dłużej. Mojemu ojcu Niemcy zabrali ostatecznie nawet nazwisko, ale bez niego został bardziej sobą, niż był wtedy Stefanem Gałązką. I dzięki niemu my teraz możemy być sobą. Ty, ja i mała Julita.

*

*                     *

– Nie mogę się na ciebie napatrzeć. Taki jesteś duży i taki mądry – chwaliła Maćka ciotka Agata po naprawdę pysznym obiedzie i jeszcze pyszniejszym cieście z rabarbarem. – Odwiozę Was na dworzec. Koniecznie ucałuj ode mnie rodziców i Julitkę! – ciotka Agata w przeciwieństwie do brata lubiła mówić i mówiła dużo, ale teraz nie było już na to czasu. Musieli się spieszyć, żeby zdążyć na pociąg do Wrocławia. Szybko wyszli z domu i „popędzili” – jak mówiła ciotka – na autobus. Co prawda dla Maćka z pędem ich spacer na przystanek niewiele miał wspólnego, ale ta ocena wiązała się pewnie ze sporą różnicą wieku. Kiedy zbliżali się do celu przy rondzie de’Gaulle’a zaskoczył Maćka tłum – większy niż rano na dworcu. Wokoło ludzie w różnym wieku – starzy, młodzi i dzieci, nawet takie w wózeczkach, jak Julita. Rozmawiali, kręcili się wokół, czekali. Niespodziewanie zawyły syreny. Nagle cały ruch zamarł. Samochody, autobusy, tramwaje stanęły w miejscu, z niektórych wysiedli pasażerowie. Przechodnie zamarli w miejscu. Ci, którzy mieli przy sobie biało-czerwone chorągiewki unieśli je do góry. Maciek swoją też uniósł. Nie wiadomo skąd wystrzeliły czerwone świece dymne. Nastała cisza. Tylko to wycie syren – takie przeraźliwe, takie straszne, takie złowieszcze. Minuta ciszy. 17.00. Godzina W. Warszawa oddaje hołd swoim bohaterom. Była z nimi wtedy – spalona, zniszczona, odarta z godności. Jest teraz. Pamięta. Znowu tętni życiem. Syreny ucichły. Jeszcze chwila i mieszkańcy powoli budzą się z zamyślenia, idą coraz szybciej, mówią coraz głośniej, wracają do swoich spraw. Ruch uliczny powoli znowu nabrzmiewa w korki. Maciek z dziadkiem i ciotką Agatą wsiadają do nadjeżdżającego autobusu. Po chwili są już na dworcu. Ostatnie uściski i przytulasy.

– Jedźcie szczęśliwie! Bądźcie zdrowi! Ja jeszcze wieczorem pójdę pośpiewać – woła już z peronu ciotka Agata do wyglądających przez okno pociągu dziadka Zbyszka i Maćka. – Pa, kochani!

Pociąg zaturkotał po szynach i zniknął w tunelu.

– O jakim śpiewaniu mówiła ciocia? – zapytał Maciek.

Ale dziadek go nie usłyszał, był ciągle nieobecny myślami. Z odpowiedzią za to pospieszyła młoda dziewczyna, siedząca obok.

– Zawsze w Warszawie 1 sierpnia, już od 2005 roku, wieczorem na Placu Piłsudskiego mieszkańcy Warszawy śpiewają „(Nie)zakazane piosenki”. Byłam tam rok temu. Na scenie gra orkiestra i wyświetla się tekst piosenek z Powstania Warszawskiego a wszyscy je śpiewają. To niesamowite wrażenie. Szkoda, że nie mogę być w tym roku… – zamyśliła się dziewczyna.

– Ja też bym chciał zobaczyć – dodał cicho chłopiec.

– Zawsze w telewizji jest transmisja. Możesz obejrzeć – poradziła mu współpasażerka.

– Super! – ucieszył się Maciek – może zobaczę ciotkę Agatę? – i zaraz się stropił, bo przypomniał sobie, że ciotka nie śpiewa za dobrze. Ale w takim tłumie i tak nikt jej nie usłyszy – pocieszył się zaraz, po czym pieczołowicie ułożył swoją papierową biało-czerwoną chorągiewkę z czarną kotwicą na półce nad głową. Teraz już się jej nie wstydził. Ta chorągiewka była na „Godzinie W” w Warszawie i była częścią czegoś, o czym Maciek nie mógł zapomnieć. Pamięć. Musi opowiedzieć chłopakom.