„Dziewczynka, która zgubiła uśmiech”, Miranda Hart

Dzieci gubią uśmiechy z różnych powodów – bo pokłóciły się z koleżanką albo mama zabroniła im grać w Minecraft, bo się nudzą albo wręcz przeciwnie – pani od matematyki zadała kilka stron zadań. Wtedy gubią je tylko na chwilę. Czasami gubią go na dłużej – bo są chore, prześladowane albo rodzice nie potrafią się dogadać a rozwód wisi w powietrzu. Wtedy może się zdarzyć, że stracą go na zawsze. Główna bohaterka książki, o której dziś będę pisała musiała walczyć sama, aby go odzyskać, bo rodzice, wychodząc ze swoich ról w związku, zapomnieli, że rezygnując z nich, nadal pozostają matką i ojcem.

„Dziewczynka, która straciła uśmiech”, Miranda Hart; ilustracje: Kate Hindlay; wydawnictwo: Zielona Sowa;

11-letnia Chloe jest dziewczynką bardzo radosną i pogodną, ale jej świat w ostatnich miesiącach coraz bardziej utrudnia zachowanie pogody ducha. Uśmiech, który zwykle nie schodzi z jej twarzy pod wpływem niewesołej codzienności powoli blaknie, by wreszcie w dniu urodzin zniknąć. Nic dziwnego. Dzień, który przez całe życie był najwspanialszym dniem w roku, staje się dniem smutnej prawdy – Chloe zniknęła z horyzontu uwagi swoich rodziców. Zamiast tortu, radosnych buziaków i prezentów jest codziennych kilka gorzkich słów przy śniadaniu i totalna obojętność matki i ojca. Dziewczynka jeszcze się łudzi, że to tylko maskowanie wielkiej popołudniowej niespodzianki. Ale niespodzianki nie ma. Jest za to samotny wieczór we własnym pokoju i jedyne, co jej pozostało – świat wyobraźni, a w niej Magiczna Kraina. Pochłonięci własnymi problemami i kiełkującą decyzją o rozwodzie rodzice po prostu zapomnieli o urodzinach córki, a ona od tej chwili zapomniała jak się uśmiechać. Poczucie winy za złą sytuację w rodzinie nabrzmiewa jak tocząca się śniegowa kula. Ponure przekonanie na dobre rozkwita w głowie dziewczynki – nie dość, że swoją obecnością uprzykrza życie zapracowanym i sfrustrowanym rodzicom, to jeszcze złożyła ostatnią broń, która mogłaby rozładować napięcie – straciła uśmiech. Bez uśmiechu stała się bezużyteczna i nijaka. Nie mogła rozsiewać radości, nie mogła cieszyć się przyjaciółmi, nie mogła sprawić, by ukochana babcia była z niej dumna. Uśmiech urósł do rangi zadania do wykonania, do koniecznego atrybutu, który mógłby posklejać rozsypujący się wokół świat. Nie dość, że Chloe straciła uśmiech, bo wypadła z orbity zainteresowań swoich rodziców, to jeszcze jest jej z tego powodu wstyd – że nie jest wystarczająco dobra, miła, że traci miłość i nadzieję. I zostaje z tym zupełnie sama, nie licząc kilku wspaniałych przyjaciół z wyobraźni…

Książka jest trudna, zwłaszcza w warstwie emocjonalnej, ale niesie pozytywne przesłanie, że zawsze można odzyskać i uśmiech, i radość, i miłość, i nadzieję. Można i nie trzeba o to walczyć samemu. „Uśmiech jest w życiu ważny, ale równie ważne jest to, żeby być ze sobą szczerym w kwestii własnych uczuć, bo tylko wtedy ci, którzy nas kochają, będą mogli nam pomóc, kiedy nasz uśmiech zblednie. Każdego czekają kiedyś trudne dni. To całkiem normalne. Należy wtedy podzielić się z kimś swoimi troskami i poprosić o to, czego nam potrzeba”. I w tym kontekście wielu młodym czytelnikom ta „słodko-kwaśna” pozycja może w trudnych chwilach pomóc… zwrócić się o pomoc.

„Nela w krainie orek”

Zwykle Nela jedzie GDZIEŚ i STAMTĄD pisze swój reportaż. Tym razem jest inaczej. Nela poświęciła swoją książkę jednemu tematowi i zebrała w niej doświadczenia ze wszystkich swoich podróży, które się z nim wiążą. Tym tematem są orki – drapieżne walenie żyjące w różnych rejonach świata. Przywołuje wszystko, co się z nimi wiąże – swoje przeżycia i zgromadzoną wiedzę. Wszystko po to, aby stworzyć o tych zwierzętach mini encyklopedię dla dzieci. I niech nie zwiedzie was termin „encyklopedia” – w wydaniu Neli opracowanie tego hasła wcale nie jest nudne.

„Nela w krainie orek”; Burda Media Polska Sp. z o.o.

Orka to drapieżny ssak morski, który zamieszkuje różne rejony świata. Żyje w licznych stadach, w których poluje wykorzystując w zależności od „spożywanego pokarmu” różne techniki polowania. Te w Morzu Norweskim żywią się śledziami, te w okolicach Argentyny – uchatkami, a te w Oceanie Południowym głównie pingwinami. Wszystkie jednak wykorzystują współpracę do osiągniecia celu, zmyślnie przeprowadzając atak i komunikując się niezrozumiałymi dla nas dźwiękami, dzięki czemu przydzielają sobie zadania i funkcje. Ta ich umiejętność pracy zespołowej zdumiewa, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ich umiejętność niesienia sobie pomocy i przewidywania konsekwencji własnych działań. Ale nie będę o nich opowiadać… Jeśli temat was zaciekawił, sięgnijcie po książkę. Bo jak zwykle warto. Jest kolorowa, pełna zdjęć, kolorowych map, schematów i informacji, które podane w takiej formie mają szanse zagościć w głowach na dłużej.

Zwraca również uwagę edukacyjny głos Neli w sprawie ochrony środowiska. Poruszony przez nią temat upoważnił ją do zajęcia stanowiska w sprawie zaśmiecania mórz i oceanów. Wypowiada się w tej kwestii zdecydowanie i przekonująco. Pisze o plamach plastiku dryfujących po oceanach o powierzchni niemal zbliżonej do Europy. Pisze, że musimy działać i nawołuje, byśmy zaczęli od siebie, od tego co najprostsze; żebyśmy z rozmysłem używali plastikowych wyrobów i nie używali foliowych torebek; żeby nie śmiecić na plażach i nie wrzucać nieorganicznych odpadków do rzeki lub morza; żebyśmy pomyśleli o tym co ważne, zanim wybierzemy pozorny komfort. Tak naprawdę nas to niewiele kosztuje, a w skali świata zmienia naprawdę dużo. W tym względzie całkowicie się z Nelą zgadzam – wystarczy odrobina odpowiedzialności każdego z nas, aby zahamować niezdrowe zapędy rynku. W poszukiwaniu „łatwości” i „oszczędności” zapominamy, że doraźne małe zyski windują cenę, którą przyjdzie nam zapłacić w przyszłości – i to nie tylko tę moralną czy ekologiczną, ale także tę finansową, bo przecież za „sprzątanie świata” trzeba będzie kiedyś zapłacić. Może warto więc nauczyć się od orek współdziałania, komunikacji i celowości podejmowanych działań, bo dobrostan grupy przekłada się na dobrostan każdego z jej członków.

„Everest. Edmund Hillary i Tenzing Norgay. Niesamowita historia”, Alexandra Stewart

„Najlepsze, co zrobiłem dla świata, to nie osiągnięcia w górach czy na Antarktydzie, tylko projekty dla moich przyjaciół Szerpów. Tym chciałbym się zapisać w ludzkiej pamięci” – takiego Edmunda Hillarego pewnie nie znacie. Wiadomo, że zdobył jako pierwszy w towarzystwie Tenzinga Norgay’a Mount Everest, wiadomo że przemierzył całą Antarktydę, od morza do morza, ale czy wiecie, że swój himalaistyczny sukces przekuł na działalność charytatywną w Nepalu? Że dzięki jego inspiracji i zaangażowaniu w tym kraju na „strychu świata” zbudował liczne szkoły, szpitale, ośrodki zdrowia, mosty i wodociągi z wodą pitną? A czy Wasze dzieci wiedzą?

„Everest. Edmund Hillary i Tenzing Norgay. Niesamowita historia”, Alexandra Stewart; ilustracje: Joe Todd-Stanton; wydawnictwo: Wilga;

„Everest. Edmund Hillary i Tenzing Norgay. Niesamowita historia” to pozycja z kręgu popularno-naukowej literatury dziecięcej gorąco rekomendowana przez Martynę Wojciechowską, która pisze: „To wspaniała, pięknie zilustrowana książka dla dzieci i dorosłych. Inspirująca opowieść o ciekawości świata, odwadze i determinacji…” Czyżby pokrewieństwo dusz z bohaterem książki? Niewykluczone. W każdym razie całkowicie się z nią zgadzam. Przede wszystkim dlatego, że „dla dzieci i dorosłych”. Nie zamknęłam tylnej okładki, zanim nie skończyłam. Po drugie dlatego, że „inspirująca” i to nie tylko o ciekawości, odwadze i determinacji, ale również o ludzkim sercu i potędze wrażliwości, o czym pisałam we wstępie. Także o współpracy, o działaniu w grupie, o projektowym działaniu, które przynosi sukces.

Pierwsza brytyjska wyprawa na Mount Everest odbyła się już w 1921 roku, ale ta, która zakończyła się zdobyciem szczytu dopiero 32 lata później. Przez te wszystkie lata podejmowano kolejne próby, które często nawet nie doprowadzały do ataku na szczyt. Dopiero ekspedycja pod kierunkiem pułkownika Johna Hunta, oficera wojskowego w służbie czynnej i eksperta od działań wojennych w terenie wysokogórskim zorganizowana w 1953 roku przyniosła zdjęcie panoramy ze szczytu najwyższej góry świata. Dlaczego? Otóż została przygotowana z iście wojskową precyzją. Myślę, że jest to jeden z lepszych przykładów potwierdzających skuteczność „projektowego podejścia do zadań”. Hillary i Norgay zdobyli szczyt, ale zdobyli go w imieniu tych wszystkich, którzy swoją pracą i wiedzą wspierali wyprawę – w takim zakresie, w jakim najlepiej potrafili, w którym byli najbardziej potrzebni i efektywni. Liczyło się wszystko – od wybrania i przygotowania sprzętu, przez logistykę, transport i zwykłą pracę fizyczną. Udział dwóch ludzi, którzy wbili czekan w lód na wysokości 8848 metrów n.p.m. okazał się najbardziej spektakularny z punktu widzenia mediów i późniejszej sławy, ale tak naprawdę nie był w niczym „bardziej”. W skali całej wyprawy Nowozelandczyk i Szerp zajęli z racji swoich umiejętności najodpowiedniejsze dla siebie miejsce – tak, jak wszyscy pozostali uczestnicy. I to jest wydaje mi się w tej historii najbardziej czytelnym morałem…

A sama historia jest niezwykle ciekawa. Informacje o Edmundzie Hillarym i Tenzingu Norgay’u przeplatają się tu ze sobą i z wiadomościami o wspinaczce wysokogórskiej, by osadzone na tle historycznym dać czytelnikowi naprawdę solidną porcję wiedzy. Same postacie nie są uprzedmiotowione. Widzimy w nich prawdziwych ludzi, ich osobiste porażki i sukcesy, ich drogę na szczyt góry i na szczyt własnych możliwości. Książka jest naprawdę bogato ilustrowana, wzbogacona dodatkowo dużą ilością rysunków poglądowych, ułatwiających zrozumienie treści. Nie będę więc oryginalna i całkowicie zgodzę się z Martyną Wojciechowską. Polecam!