„Gitara”, Małgorzata Połeć-Rozbicka, opowiadanie dla młodzieży

Była sama od lat i mieszkała w świecie ciszy. Nikt jej nie dotykał, nie przebiegał palcami po gryfie. Naciągnięte struny, choć delikatnie pokryte nalotem rdzy, czekały gotowe na chwilę, w której czyjaś ręka wydobędzie z nich głos. Ale wszystkie dźwięki dochodziły tylko z zewnątrz, z jej trzewi dawno już nic się nie urodziło. Bezproduktywna, opuszczona, zakurzona czekała na dzień, w którym ktoś się nad nią pochyli. Dawno już pogrzebała marzenia, że w jej desce, lakierowanej na wysoki połysk w kolorze czarnej wiśni, odbiją się światła scenicznych reflektorów i położą świetlistymi smugami na niklowanych przełącznikach i kluczach, a lekko przekrzywiona do tyłu główka zamigocze w delikatnej wibracji po podciągnięciu struny.

Powinnam teraz napisać: jej lata świetności dawno minęły, ale świetności tej nigdy nie było. Powołał ją do życia w 1987 roku w Fuji-gen, w dalekiej Japonii, lutnik o trudnym do wymówienia imieniu. Cierpliwymi dłońmi formował jej gryf i nabijał na palisandrową podstrunnicę progi, potem długo pasował jego zakończenie, by idealnie przenosił wibracje. Dostała imię F711779 i była niespełna dwunastotysięczną gitarą Ibanez na świecie. Potem zamknięta w futerale i kartonowym pudle, w kontenerze podobnych sobie, płynęła na podbój świata przez Ocean Spokojny do miejsca swego przeznaczenia na ziemi Ameryki Północnej. Była stworzona do wielkich rzeczy. Miała w sobie tyle piękna, tyle gracji i anorektyczną figurę, którą nadawał jej niezwykle cienki gryf i niemal obły kształt deski. Raz dotknięta struna długo jeszcze wybrzmiewała swój dźwięk, który roztaczał się wokół rażąc krystaliczną czystością. Miała tak wiele do zaoferowania i to tylko za wątłe poczucie spełnienia, a mimo to nikt od niej niczego nie chciał.

Ostatecznie kupił ją w sklepie muzycznym The Chicago Store niewysoki mężczyzna w granatowym garniturze, z włosami lekko maźniętymi siwizną na skroniach, wrzucił do bagażnika i wywiózł do Kanady. Tam podarował swojemu, dawno niewidzianemu, synowi, który bardzo się ucieszył z jej przybycia i niemiłosiernie piłował niewprawnymi palcami struny. Znosiła to cierpliwie, nie martwiąc się brakiem szacunku, wierząc, że wkrótce palce te staną się znacznie bieglejsze. Ale palce były wciąż sztywne, a ucho nieczułe. Ów brak postępów dostrzegł również jej właściciel i wkrótce zostawił samotną, rzucając na pożegnanie kilka niewybrednych słów. Sama nawet nie wie, ile lat przeleżała pod łóżkiem.

Kiedy pokój dziecięcy zamieniano w sypialnię dla starszej pani przypomniano sobie o niej, wrzucono w czarny worek foliowy, oklejono taśmą i wyniesiono na strych. Wtedy wiedziała, że nic już jej więcej nie czeka. Nie było nadziei na przyszłość, a i przeszłości nie warto było wspominać. Słuchała gruchania gołębi, grania wiatru na rynnie, stukotu kropel deszczu o dach. Upływał czas. Raz jeden ktoś wszedł na strych i rzucił worek z dziecięcym łóżeczkiem, które dotkliwie zraniło jej lakierowaną politurę przy prawym wgłębieniu deski. Nie zważała na to. Wiedziała, że jej ran i tak nie da się już wyleczyć. Odeszła w zapomnienie nie tylko wśród domowników, zapomniała również o sobie sama. Aż do dnia, gdy pod dom podjechały z łoskotem maszyny budowlane, by zrównać jej miejsce pobyty z ziemią. Zrozumiała, że to koniec; że jej szlachetnie składowane i suszone drewno rozjadą gąsienice spychacza. Pomyślała wtedy o tych wszystkich mniej szlachetnych i mniej wspaniałych, które mają swój dom, futerał i czyjeś palce. I wtedy zrozumiała, że sprawiedliwości nie ma, że jest tylko przypadek, przeznaczenie, ślepy los i że nie umiała zrobić nic, by to zmienić.

Kiedy na strych weszli robotnicy budowlani nie rozumiała ich zamiarów, przerzucali kartony i worki, niektóre otwierali, część rozpruwali, przechowywane w nich rzeczy rzucali na niewielki stosik przy drzwiach. Kiedy po raz pierwszy od lat zobaczyła światło słoneczne, usłyszała:

– To zostaw. Sprzedamy na ebay’u. Na piwo będzie.

A więc tyle właśnie jestem warta… – pomyślała.

*

*            *

Leżała w pudle po dziecięcym rowerku, ciśnięta w kąt nieużywanego garażu, pielęgnując swoje rany. Nie użalała się nad sobą i nie oczekiwała niczego. Po prostu była, nieświadoma upływu czasu. Kolejne dni mijały ją obok, nie dotykając w żaden sposób i nie wyzwalając żadnej reakcji. Wtedy pojęła, że najbardziej dokucza jej cisza. Nie słyszała nic. Nawet krzyku dzieci i rzężenia silnika pracującej kosiarki.

– Co za ironia – pomyślała – cisza jak w wygłuszonym studiu nagraniowym. Ale tam tę gęstą ciszę rozrywa muzyka, dźwięki, które działają na wyobraźnię, kłótnie gitarzystów, nerwowe postukiwania pałeczek w rękach zniecierpliwionego perkusisty, zgrzyt sprzęgających się wzmacniaczy, gwałtowny kaszel basisty, który zakrztusił się kawą… Życie.

Bez nadziei, bez miłości, a nawet bez dni, które zlały się w jeden strumień egzystencji, leżała kumulując życie w sobie. Aż wreszcie ktoś podniósł pudło, ktoś je przekręcił, ktoś zaklął, skrzekliwie rozkręcając rolkę taśmy samoprzylepnej. Po chwili karton zakołysał się i po rażącym ją zgiełku rozpoznała, że znalazła się na ulicy. Trzask zamykanych drzwi uświadomił jej, że znalazła się w samochodzie. Jej życie nagle nabrało tempa w otoczeniu ogólnego gwaru lub jednostajnego szumu silników. Upłynęło sporo czasu, zanim ktoś poinstruował kogoś: „Ostrożnie!”, a potem wziął pudło i niespiesznym krokiem rozpoczął wspinaczkę po schodach. Jeszcze tylko zgrzyt klucza w zamku, trzask odklejanej taśmy i znowu światło dzienne, nieśmiało przedzierające się przez nieodsłonięte jeszcze po nocy zasłony. Czyjeś ręce delikatnie wyjęły ją z opakowania i szarpnęły struny. Dźwięk, który wydała samą ją przestraszył, ale nie zraził za to jej opiekuna. Ten usiadł, oparł o kolano i cierpliwie rozkręcał i skręcał stroiki, aż wydała krystalicznie czyste brzmienie. Wtedy powiesił ją na gitarowym wieszaku , a ona rozejrzała się i ujrzała dziesiątki takich jak ona. Znowu znalazła się w sklepie.

Minął rok, zanim ponownie ktoś wziął ją w ręce. Z nabożną troską położył palce na gryfie i dotknął kostką strun. Zagrała najpiękniej, jak mogła. Dźwięki dobywane z jej wnętrza układały się w harmonijną muzykę, której nie słyszała od lat, a nigdy jeszcze nie rodziła jej sama. „Czy to ja?” – zastanawiała się nie wierząc, że jest zdolna do powołania takiego piękna do życia. Tymczasem nieznany muzyk wciąż grał i grał, zmieniając repertuar i po jego spoconych dłoniach rozpoznała, że i dla niego ta chwila jest ważna. Obluzowany przetwornik raz po raz uderzał o strunę, niezbyt dobrze stykający przełącznik i w najmniej spodziewanym momencie rozłączał cewki. Innym razem poddałaby się niechybnie, kwitując swój stan: „Jestem złomem!”, ale tym razem nie zważała na to. Zasłuchała się w swoim nobliwym brzmieniu i pozwalała słuchać innym. Po raz pierwszy od lat poczuła się szczęśliwa i nie zastanawiała się, co będzie potem. Brała to szczęście z każdym akordem i upajała się tym, co sama była w stanie wydać.  Ten który ją obudził do życia, wstał, włożył do pudła i powiedział: „Biorę!”.

*

*            *

– Jestem kochana! – myślała, kiedy nowy właściciel polerował jej deskę frotową ściereczką, chuchając na szczególnie uparte odciski palców. Przeglądał się w jej desce, jak w lustrzanej tafli, o ona widziała, że sprawia mu radość. Jego palce sprawnie przebierały po gryfie odgrywając wymyślne przebiegi, budząc do życia muzykę, która wyrażała ją samą. Znajdował spokój wsłuchując się w jej dystyngowane brzmienie, rodzące się gdzieś w zwojach mahoniowego drewna, a ona znajdowała w tym jego spokoju spełnienie. Wiedziała, że jest dla niego ważna, i  że to właśnie czyni ją tak wyjątkową; że pozwala jej grać całą swoją pełnią, zamieniając na dźwięk jego troskę i miłość.

Po latach marzeń o wielkich koncertach i scenicznej karierze, zrozumiała, że były to marzenia wiodące donikąd. Szczęścia nie da się rozmienić na drobne, znajdując skrawek miłości w sercach tłumów. Szczęście można odnaleźć tylko, gdy jest się dla kogoś naprawdę ważnym, a nie tylko trochę. Nawet jeśli ten ktoś jest tylko jeden…

„Klub Dziadka Wkrętaka i bulgot, czyli tajniki hydrauliki”, Małgorzata Połeć-Rozbicka

Część II

– To była ONA! – stanowczo Weronika przytaknęła koleżance – Nie ma żadnej wątpliwości.

– E tam! Co wy, dziewczyny? Przecież to tylko jakaś głupia fantazja Gabrysi. Nie ma żadnej Hermenegildy, ani żadnego węgorza, przynajmniej zaczarowanego – Krzyś próbował odwołać się do rozsądku koleżanek.

– Co ty tam wiesz?! – wzburzyła się przyjaciółka – Nie słyszałeś tego. To był bulgot przeciskającej się przez rury ryby.

Krzyś nic już nie powiedział, tylko wymownie spojrzał na podekscytowane dziewczyny. Te jednak wytrzymały jego sarkastyczne spojrzenie i czekały na jakąś bardziej konkretną propozycję rozwiązania problemu.

-Przyjdę dziś do was wieczorem, jak pani Basia pójdzie do swojego pokoju – obiecał – Na pewno to się da jakoś racjonalnie wytłumaczyć!

Od dłuższego czasu dziób statku rozcinał ciemnoniebieską taflę jeziora. Na obie strony wyrzucał małe spienione fale, które sunęły w kierunku brzegu i nabierały mocy, by ostatecznie zostawić na przybrzeżnym piasku ślad swojego istnienia. Statek zwolnił i zakołysał się na wodzie. Teraz, gdy praca silników stała się cichsza uczniowie mogli wsłuchać się w dźwięki pobliskiego jeziora – szelestu szuwarów szarpanych chwilami porywistym wiatrem, skrzekiem dzikich kaczek i szumem siłowników hydraulicznych, cierpliwie pracujących nad otwarciem potężnych metalowych wrot, które majaczyły przed nimi.

– Patrzcie! – zawołał pełen ekscytacji Krzyś –Śluza!

– Gdzie? – zapytała, wychylając się przez burtę Weronika.

– Przed nami – rzucił za siebie Krzyś i zaczął się przepychać w kierunku dziobu – Muszę to zobaczyć! Czytałem o tym wczoraj…- wyjaśnił koleżankom, nie będąc jednak pewnym, czy dotrzymują mu kroku. Ale dziewczęta doskonale sobie radziły w wędrówce wśród powstałych z miejsc pasażerów statku i wkrótce Gabrysia pierwsza dopadła barierki na dziobie.

– Wow! – powiedziała cicho obserwując, jak statek wpływał do wąskiego kanału – O co tu chodzi?

– Jeziora są na różnych wysokościach. To, na które zaraz wpłyniemy, jest prawie metr wyżej od tego, po którym płynęliśmy – pospieszył z wyjaśnieniem chłopiec. – Zaraz zamkną się za nami wrota – uprzedził fakty – Słyszycie? – dziewczynki wsłuchiwały się w szum zakończony zdecydowanym kłapnięciem zamykających się skrzydeł bramy. Po chwili rozległ się chlupot wpompowywanej do kanału wody.

– Podnosimy się! – zauważyła Gabrysia.

– No i o to chodzi! W ten sposób poziom wody w kanale podniesie się do poziomu wody w drugim jeziorze, a my razem z nim. Kiedy otworzą te drugie wrota bez problemu będziemy mogli płynąć dalej – tłumaczył Krzyś.

– To działa jak winda! – zauważyła Weronika.

– Dokładnie tak! – przytaknął Krzyś

– Nie rozumiem tylko: po co? Przecież można by płynąć normalnie, jak po rzece. – dziewczynka zaczęła powątpiewać w sensowność istnienia tak skomplikowanego urządzenia. Krzyś jednak z wielkim oburzeniem i znaną sobie dokładnością zaczął wyłuszczać zagadnienie.

– No nie! Ten kanał został przekopany przez ludzi. Gdyby nie zastosowano tutaj śluzy, poziom wody w obu jeziorach by się wyrównał, tak jak w kałużach, gdy wykopiesz między nimi rowek. A wiecie, co by to oznaczało? Poziom wody w jednym jeziorze by się obniżył, ale to niewielki problem, w drugim jednak by się podniósł i woda zalałaby ludziom domy, drogi i pola, jak w czasie powodzi. Tak to działa! – skwitował na koniec –Hydraulika – przepływ wody  na skutek przyciągania ziemskiego.

– To tak, jak w starożytnych akweduktach, którymi wodę z gór transportowano do miast. Woda płynęła sama, jak po zjeżdżalni – podsumowała Gabrysia.

– No właśnie! O to chodzi – woda zawsze płynie z góry na dół.

– No właśnie nie zawsze – wtrącił się do rozmowy członek załogi, który przygotowywał linę do rzucenia za burtę i cumowania. – Ludzie potrafią wymuszać ruch wody w górę przy pomocy pomp wodnych. Tak jest na przykład w blokach. Woda dociera na najwyższe piętra, a przecież w sposób naturalny nigdy by tam nie wpłynęła.

– A, no tak! – z lekkim zakłopotaniem przyznał chłopiec. Dotąd wszystko okazywało się takie proste.

– To kwestia ciśnienia – doprecyzował mężczyzna, widząc zmieszanie na twarzy swojego rozmówcy. – A ciśnienie to siła z jaką jakiś przedmiot naciska na podłoże.

– Woda też naciska na dno – ruszyła Gabrysia Krzysiowi z odsieczą, próbując zapędzić w kozi róg nieznajomego.

– Naciska – zgodził się mężczyzna zwijając cumę – I to nawet bardzo. Woda w oceanie naciska na dno z siłą nawet kilkuset atmosfer. A jedna atmosfera to dokładnie tyle, jakbyś kilogram cukru trzymała na czubku palca.

– To się nie uda – podsumował Krzyś.

– Nie. Ale za to duże ciśnienie wody człowiek wykorzystuje od dawna w wielu urządzeniach. – Mężczyzna odwrócił się i przeskoczył za burtę, bo statek podchodził już do przystani i trzeba było zająć się jego cumowaniem – To praktycznie darmowa energia – rzucił jeszcze przez ramię, lekko skacząc na keję.

– Elektrownie wodne… – kontynuował temat Krzyś. – Stawia się na rzece tamę, przy dnie montuje turbinę i woda pod dużym ciśnieniem ją obraca. Tak powstaje prąd.

– W Solinie, w Bieszczadach. Byłam. Pływałam kajakiem po zalewie, który powstał po zbudowaniu tamy – uzupełnia Weronika.

– Ja pływałem po Zalewie Zegrzyńskim. Żaglówką – niespodziewanie wtrącił się do rozmowy Michał, który już od dłuższego czasu przysłuchiwał się pogawędce przyjaciół. – Tam jest zapora w Dębem – dodał.

– Albo tama Hoovera na Kolorado w Stanach Zjednoczonych. Największa na świecie – dorzucił Krzyś.

-Była największa, jak ją budowali 80 lat temu. Teraz największa jest w Chinach. – sprostowała Gabrysia – Czytałam w Internecie. Musieli przesiedlić ponad milion ludzi z terenu, na którym miał powstać zbiornik.

– Tak samo działały młyny wodne – niespodziewanie zmieniła wątek Weronika. – Woda spływała na koło młyńskie i obracała żarnami, które rozdrabniały ziarna na mąkę – wyjaśniła i spojrzała po zdumionych twarzach przyjaciół – Ludzie od zawsze wykorzystywali siłę, która drzemie w wodzie. Nie pamiętacie, jak nawadniali pola wzdłuż Nilu?

– Kto by pomyślał, że hydraulika jest stara jak świat, a jednak ciągle mamy problemy z cieknącymi kranami – ze śmiechem zakończyła dyskusję swoich uczniów pani Basia.

– Szybciutko schodźcie z pokładu, bo dalej popłyniecie już bez nas – pospieszyła podopiecznych.

*

*                      *

            Wieczór nadszedł nie wiadomo kiedy. Gdy dziewczynki wróciły po obiedzie do swojego pokoju, za oknem już nadciągał mrok. Mlecznosiwa mgła znowu wypełzła z szuwarów i złowrogo słała się nad taflą jeziora. Mimo to w oddali majaczyła zakapturzona twarz, która zawisła nad smugą mgły i sprawiała wrażenie niespodziewanie odnalezionej części ciała jeźdźca bez głowy. Tylko na podstawie wczorajszych obserwacji można było przypuszczać, że należy do wędkarza w sztormiaku, siedzącego w zielonej łódce. Powoli, z ciężkich chmur, spuszczała się noc na zagubiony wśród mazurskich krajobrazów pensjonat. A w nim, w narożnym pokoju dwie dziewczynki wyglądały przez okno, oczekując przyjścia kolegi i niepokojącego dźwięku bulgotu ze ściany za łóżkiem…

Pojawienie się Krzysia uspokoiło je nieco, a jego filuterny uśmiech dodał im odwagi. To, że z nich kpi innym razem pewnie by je rozwścieczyło, ale teraz uspokajało je bardzo i w duchu, same przed sobą, przekonywały się , że jak na początkujące nastolatki są głupie, niepoważne i wierzą w bajki. A przecież bardzo by chciały, by ten tajemniczy bulgot między bajki włożyć.

– Muszę się gdzieś schować – wrócił do przyziemnych spraw chłopiec. – Pani Basia zaraz będzie robiła obchód. Nie może mnie tu zobaczyć.

-To może pod łóżko? – zaproponowała Gabrysia.

-Tam gdzie straszy?- z przerażeniem zawołała Weronika – A jak to jest węgorz elektryczny? – rzuciła nowy pomysł dziewczynka – Jeszcze cię prąd porazi!

– Cegły nie przewodzą prądu – skwitował Krzyś – a węgorze elektryczne żyją w Ameryce Południowej, a nie na Mazurach – dodał idąc w kierunku szafy. I zupełnie nie zważając na swoje słowa wtarabanił się do niej, niemiłosiernie gniotąc ubrania koleżanek.

– Nauka – nauką, ale bezpieczeństwo najważniejsze – zadudnił w szafie głos usprawiedliwiającego się przyjaciela.

– Cicho! Pani Basia idzie – zasyczała Weronika i nim zdążyły zgasnąć jej słowa, w drzwiach pojawiła się nauczycielka.

– A wy jeszcze nie w łóżkach? – zapytała zdziwiona. –Wskakujcie natychmiast pod kołdrę i gaście światło. Ja idę się kąpać. Dobranoc!

– Dobranoc! – odpowiedziały chórem dziewczynki na tyle skwapliwie, że gdyby pani Basia nie myślała już o gorącej kąpieli w wannie, z pewnością wzbudziłoby to jej podejrzenia. Ponieważ jednak miała już wizję pachnących bąbelków zamknęła raźno drzwi, a jej kroki zastukały po schodach. Na ten dźwięk Krzyś wygramolił się ze swojej kryjówki.

-Poszło jak po maśle – oznajmił chłopiec, prostując ręce i nogi.

– Musimy zgasić światło i być bardzo cicho. Pani Basia mieszka w pokoju nad nami – ostrzegła Weronika, nie poddając się euforii z osiągnięcia pierwszego sukcesu – Gabrysiu, włącz latarkę – dodała trzymając rękę na włączniku światła. Strużka światła wystrzeliła z ręki koleżanki akurat w momencie, gdy żarówka w żyrandolu zgasła. Siedzieli w ciszy w wątłym światełku sączącym się z podręcznej latarki. Wsłuchiwali się w dźwięk wiatru, grającego na szamoczących się z nim gałązkach drzew. Dwa nikłe światełka po drugiej stronie jeziora migotały w oddali. Gabrysia okryła się kocem, nie dlatego że było zimno, ale że tak jakoś strasznie. Zawinięta we włochaty kokon czuła się nieco pewniej. Robiło się coraz bardziej sennie. Nikomu już nie chciało się rozmawiać, a powieki pozostawały zamknięte na coraz dłużej. Nagle usłyszeli go! Tajemniczy bulgot zza Gabrysiowego łóżka. Krzyś podskoczył, zbliżył się do ściany i zaczął nasłuchiwać.

– To tu – zaznaczył palcem miejsce, w którym jeszcze przed chwilą pojawił się intrygujący dźwięk. – Podajcie mi scyzoryk, zostawiłem go na stole – zakomenderował. Gdy miał już go w dłoni, zaczął dłubać w ścianie. Okruchy tynku sypały się na podłogę, ale nie zważał na to. Potem będzie się tym martwił. Przy kolejnym pchnięciu w ścianę nóż metalicznie zazgrzytał trafiając na stalową przeszkodę.

– Poświeć mi – zażądał, a Gabrysia natychmiast spełniła jego polecenie. Krzyś spojrzał w głąb wydrążonej przez siebie dziury.

-To rura – zawyrokował i zacisnął usta.

-Mówiłam! – pokiwała głową Gabrysia, sama nie mogąc do końca uwierzyć w opowiedzianą przez siebie historię. – Hermenegilda.

-O rany! –westchnęła Weronika i podeszła do okna, wypatrując na jeziorze rybaka. Ale było już tak ciemno, że nic nie była w stanie dostrzec.

-Co robimy? – zapytał Krzyś. – To się przecież musi dać jakoś wyjaśnić. Trudno mi uwierzyć w tę wersję z węgorzem – przekonywał sam siebie.

-Dzwonię do Dziadka! – oznajmiła Gabrysia.

-O tej porze? Jest już późno – wahał się chłopiec, chociaż bardzo chciał, żeby przyjaciółka nie zwracała uwagi na jego wątpliwości. Dziadek Wkrętak na pewno będzie wiedział co jest grane.

Gabrysia wybrała numer i przystawiła ucho do telefonu. Po chwili zaszeptała:

– Dziadek? To ja.

– No ja!

– No pewnie, że Gabrysia! A kto?

-Świetnie. Ale pytanie mam!

– Py-ta-nie mam – przesylabizowała dziewczynka, a Krzyś i Weronika słuchali tej cichej nocnej rozmowy, domyślając się jedynie na podstawie kolejnych słów koleżanki, co mówi dziadek.

– Weź na głośnik – poradził chłopiec. – Też jestem ciekawy.

-Co może bulgotać w rurach? – zapytała swojego rozmówcę Gabrysia.

-W rurach? Jakich rurach? – dziadek nie bardzo mógł się zorientować w sytuacji.

-Zwykłych rurach – doprecyzowała wnuczka.

-W ścianie – dodał jej przyjaciel.

-A! W rurach – zrozumiał dziadek – Woda.

-Sama woda tak nie bulgocze. – zaoponowała dziewczynka i dodała kilka nowych informacji. –U nas nigdy nie bulgocze. A tu bulgocze. I to w nocy. Przed chwilą bulgotnęło.

-A ile pięter ma budynek? – zapytał dziadek.

-Trzy – pospieszył z odpowiedzią Krzyś.

-No właśnie. Nasz jest parterowy, to nie bulgocze.

-A co piętra mają do bulgotu? – zdenerwowała się dziewczynka.

-Jak ktoś na górze bierze kąpiel w wannie i zacznie spuszczać wodę, to duże masy wody przyciągane siła grawitacji bardzo się spieszą na dół i wtedy bulgoczą – wyjaśnił ze śmiechem autorytet.

-To by się zgadzało! – ucieszyła się Weronika. –Nad nami mieszka pani Basia i mówiła, że idzie brać kąpiel – rzuciła dziewczynka na potwierdzenie słów dziadka, radosna i teraz już spokojna. – Dziękujemy bardzo! Pan jest taki mądry! I przepraszamy, że dzwoniliśmy o tej porze, ale Gabrysia mówiła, że to węgorz – dorzuciła usprawiedliwiająco.

-Jaki węgorz? O co chodzi – zdziwił się dziadek.

-O Hermenegildę – rozpoczęła wyjaśnienia Weronika – Bo Gabrysia…

-No dobra! Dzięki! Cześć Dziadku –jak gdyby nigdy nic rzuciła do telefonu wnuczka.

-Ale jaka Hermenegilda?- nie odpuszczał Dziadek Wkrętak.

-O to długa historia! –zmierzała do końca jego rozmówczyni – Opowiem, jak wrócę – zapewniła i wyłączając telefon zwróciła się z przekąsem do koleżanki:

– Jakaś ty się rozmowna zrobiła?!

-No i co my teraz zrobimy z tą dziurą w ścianie? – nie zważając na gęstniejącą atmosferę zastanawiał się Krzyś. -Jak ja to pani Basi pokażę? Może zastawimy łóżkiem? – zwrócił się z nadzieją w głosie do koleżanek, chociaż w głębi duszy wiedział, że to nie przejdzie.

-Trzeba się przyznać. – zawyrokowała Weronika.

-Ale nie pani Basi! – tonem typu „eureka” oznajmiła Gabrysia – Właścicielce pensjonatu. To taka miła starsza pani.

*

*                      *

-Nie przejmujcie się dzieciaczki! Poproszę męża na pewno coś na to zaradzi – uspokoiła grupę przyjaciół gospodyni nazajutrz po śniadaniu. –Idźcie do pokoju się pakować. I nie martwcie się wcale – pogłaskała ich po głowie na pożegnanie. A młodzi odkrywcy, jakby im kamień spadł z serca, pobiegli na górę do swoich pokojów. Dziewczynki wyjęły plecaki i zaczęły składać ubrania. Mimo, że zbliżało się dopiero południe, Weronika zapaliła światło. Za oknem krople deszczu, przebijając się przez szarówkę, pobrzękiwały o szyby. Gałązka jabłoni tłukła się jak oszalała. Gabrysia rzuciła okiem za okno.

-Nie ma go – skwitowała.

-Wędkarza?

-Albo upiornego strażnika Hermenegildy – zaśmiała się Gabrysia nawiązując do wczorajszej przygody.

I w tym momencie, uchyliły się drzwi, a w nich stanął potężny zakapturzony mężczyzna w czarnym sztormiaku i kaloszach. Dziewczynki zdrętwiały i stanęły nieruchomo, a śmiech, który jeszcze przed chwilą rozbrzmiewał w ich ustach zawisł zamrożony w pół drogi.

-No! Coście tam narozrabiały? – spytał wędkarz zrzucając mokry kaptur, z którego perliste krople deszczu ściekały na podłogę. – Podobno coś tam wam z hydrauliką nie pasowało? – uśmiechnął się do nich szeroko. – Już ja was znam, gagatki! –zawołał przyjaźnie, dla groźniejszego wyglądu marszcząc brwi – Sam mam czterech wnuków. Dzieciaki teraz są ciekawskie i sprytne – podsumował.

Oniemiałe dziewczynki bez słowa odsunęły łóżko od ściany i pokazały rezultat wczorajszych prac budowlanych Krzysia.

-No, no! A czegóżcie wy tam szukały? – zapytał tajemniczy wędkarz, który okazał się mężem właścicielki.

-Hermenegildy – zgodnie z prawdą odpowiedziała Gabrysia.

-Hermenegildy? Ho, ho! Od tylu lat nikt jej nie znalazł – mężczyzna z rozbawieniem spojrzał na dziewczynki, ale po ich przerażonych oczach i zdumieniu na twarzy zrozumiał, że nie jest im do śmiechu. Dokończył zatem:

-Tak miała na imię córka poprzedniej właścicielki pensjonatu. Kiedy była młodą dziewczyną… A jaką piękną! – zachwycił się rybak – Zakochała się nieszczęśliwie. Ludzie powiadają,  że uciekła z narzeczonym; inni, że utopiła się w jeziorze z miłości. Tak, czy inaczej przepadła bez wieści…

Dziewczynki wymieniły zaniepokojone spojrzenia i niemal jednocześnie chwyciły swoje plecaki.

-To my musimy już iść! – w drodze do drzwi wykrzyknęła Weronika – Pani Basia na pewno już się niepokoi.

-Dziękujemy i przepraszamy za wszystko! – dodała Gabrysia odwracając głowę w drzwiach. – Za tą dziurę przede wszystkim. I niech pan na siebie uważa!

„Klub Dziadka Wkrętaka i bulgot, czyli tajniki hydrauliki”, Małgorzata Połeć-Rozbicka

Część I

            Autokar bujnął się w przód i w tył, po czym ostatecznie zahamował. Natychmiast przed drzwiami wyjściowymi zaczęła przepychać się grupka dzieci, która nieustannie rosła. Gabrysia poderwała się z miejsca, by do nich dołączyć, ale poczuła zatrzymujący ją uścisk dłoni Krzysia i usłyszała jego uspokajający szept:

– Nie ma się co spieszyć! I tak wszyscy muszą wyjść. Przecież nie zostawią nas w autokarze na noc.

Gabrysia była skłonna przyznać przyjacielowi rację, tym bardziej, że dopiero teraz, kiedy miejsca opustoszały, zobaczyła, jak piękny widok roztaczał się za oknem. Na niewielkim wzniesieniu wśród bielących się pni brzóz z jesiennie opustoszałymi już gałązkami stał niewielki trzypiętrowy pensjonat. Szerokie schody prowadzące pod drzwi usłane były złocistymi serduszkami brzozowych liści, które raz po raz podrywał podmuch wiatru i zapraszał do tańca. U stóp wzgórza błyszczała tafla wody, która o tej porze roku i przy nadchodzącym zmierzchu ostrzegała swoim ciemnogranatowym odcieniem i groźnie marszczącą się powierzchnią. Przez sztywne, żółtozłote sitowie przebijał się drewniany pomost, przy końcu którego kołysała się na falach mała biało-niebieska żaglówka. W oddali majaczyła zielona, smukła łódka, w której jakaś postać w czarnym sztormiaku z głęboko naciągniętym na oczy kapturem uparcie trzymała wędkę kołysząc się w takt chlupoczących fal. Pejzażu dopełniała przejmująca cisza, która teraz gwałtownie została przerwana przez grupkę rozkrzyczanych dzieci, ale i one pod wpływem otaczającego ich nastroju szybko umilkły schodząc w swoich rozmowach do szeptu. I ta cisza, i otoczenie wokół napełniało je poprzez swoją odmienność od wielkomiejskiego zgiełku jakimś dziwnym niepokojem. Nie czuły się tu jak u siebie. Znalazły się w innym, nieznanym im świecie, w którym nawet ich smartfony i tablety chwilami traciły zasięg.

– Wychodzimy! – Krzyś delikatnie pociągnął Gabrysię za rękę. I zrobił to niemal w ostatniej chwili, bo wychowawczyni rozpoczęła już oficjalne liczenie podopiecznych i wydawanie bagaży. Dzieciaki, choć początkowo ustawione przez nauczycielkę w pary, rozproszyły się i luźną grupą zaczęły wspinać się po schodach wiodących do pensjonatu. Nim dotarli na górę z przeraźliwym skrzypieniem uchyliły się drzwi, w których stanęła starsza roześmiana pani, otulona ciepłym, wełnianym szalem.

-Chodźcie! Chodźcie! Zupa już gorąca. Rozgrzejecie się trochę!  – zawołała zapraszając ich ręką do środka.

Na szczęście dziewczynki już w autokarze podzieliły się pokojami, a chłopcom było i tak wszystko jedno, więc przydział kto z kim i w jakim pokoju przebiegł bez większych zakłóceń. Gabrysia, która zapomniała, że przecież pani nie pozwoli zamieszkać jej z Krzysiem zmartwiła się trochę, że zostanie sama, ale na szczęście Weronika pomyślała o tym za nią, więc radośnie uśmiechnęły się obie i pomaszerowały do wskazanego im przez panią pokoju. Pokój był duży i narożny i miał dwa okna, z których każde wychodziło na inną stronę domu. Z jednego okna roztaczał się ujmujący widok na tę ciemnogranatową taflę, pomost, żółtozłote sitowie i zieloną łódkę z nieruchomą zakapturzoną postacią, za drugim znajdowała się ściana lasu, która w pełzającym zmierzchu ziała czernią omszałych pni.

– Zapalę światło –zdecydowała Weronika w odpowiedzi na widok za oknem. –Nie będzie tak strasznie. Dziewczynka pstryknęła włącznikiem, a żarówka kilkakrotnie zamigotała i rozświetliła się żółtym, niezbyt intensywnym blaskiem.

Gabrysia tymczasem z wrodzonym sobie temperamentem szybciutko rozpakowała plecak, wyrzucając wszystkie ubrania na łóżko, aż wreszcie wydobyła dużą czerwoną latarkę, zamachała nią z filuternym uśmiechem przed oczymi koleżanki i wyjaśniła:

– Na wszelki wypadek. Jakby światło zgasło.

Weronika, która raczej nie interesowała się takim rzeczami w obecnej sytuacji ucieszyła się z zapobiegliwości koleżanki, bo nagle poczuła się pewniej, że te mroczne drzewa i wszystko to, co cokolwiek mogło się w nich czaić nie wedrą się do ich pokoju, kiedy migocząca żarówka odmówi posłuszeństwa.

– Kooolacja! – usłyszały donośny krzyk starszej pani z dołu, z pośpiechem więc wybiegły z pokoju, bo nagle poczuły głód i chłód, które wzmagały się pod wpływem cichego zawodzenia wiatru za oknem.

Ciepły posiłek najpierw rozgrzał, a potem rozleniwił dzieciaki, nic więc dziwnego, że zaraz po nim wróciły do swoich pokoi i rzuciwszy się na łóżka zaklikały palcami na swoich telefonach. Gdzieniegdzie na stolikach pojawiły się staromodne planszówki, a Iwona wyciągnęła nawet książkę. Tylko u Gabrysi i Weroniki w pokoju nie pojawiło się nic z tych rzeczy, pojawił się natomiast Krzyś, który stanąwszy przy oknie próbował coś wypatrzeć w bezgranicznej ciemności. Było to przedsięwzięcie z góry skazane na niepowodzenie. Tylko w oddali, po przeciwległej stronie jeziora majaczyły dwa malutkie światełka, mrugające na skutek szarpanej wiatrem gałązki, która raz po raz uderzała z cichutkim stukotem o szybę. Krzyś odwrócił się nagle do dziewcząt, a pod jego stopami skrzekliwie zaskrzypiała drewniana podłoga.

-Strasznie tu jakoś… – podzielił się swoimi wrażeniami.

-Strasznie! – skwapliwie potwierdziła Weronika.

-Nooo! – podchwyciła temat Gabrysia – Bo ja wam mówię, ten pensjonat to stara siedziba księżniczki Hermenegildy! – obwieściła z niekłamaną pewnością. – Jej brat, żyjący po ciemnej stronie mocy, zamienił ją w dwumetrowego węgorza i skazał na wieczne życie w pobliskim jeziorze. Dziewczynka, zadowolona z efektu zaskoczenia, które malowało się na twarzach słuchaczy, z roziskrzonymi oczyma snuła opowieść dalej:

– Ten rybak w czarnym sztormiaku to jej strażnik – mówię wam! I pilnuje całymi dniami i nocami, żeby nie wydostała się na powierzchnię. Ale nic z tego! Hermenegilda jest sprytna! Wydrążyła potajemnie tunel do naszego pensjonatu i połączyła jezioro z jego siecią kanalizacyjną – puściła wodze wyobraźni Gabrysia. –I wcale się nie zdziwię, kiedy w nocy wyjdzie z umywalki… – dokończyła złowróżbnie.

Weronika i Krzyś zamarli na chwilę, oniemiali wizją koleżanki.

– Przestań! Bo nie usnę! – krzyknęła Weronika i zatkała sobie uszy –Przestań! Przestań!

– No już dobrze! – zdziwiła się Gabrysia – tak tylko mówię, bo przyznacie, że ten zakapturzony wędkarz wygląda jakoś dziwnie…

– Niepokojąco – doprecyzował Krzyś. – Siedzieć tyle czasu w łódce przy takiej pogodzie i nawet się nie poruszyć… Rzeczywiście dziwne.

W tym momencie do pokoju zajrzała pani Basia.

– Myjcie się i wskakujcie do łóżek! Jutro czeka nas bardzo intersujący dzień. Będziemy płynąć statkiem po pobliskich jeziorach.

-Super! – ucieszył się Krzyś i natychmiast pobiegł do swojego pokoju, bardziej po to, żeby poszperać o jutrzejszej wyprawie w Internecie, niż po to, by położyć się spać. Dziewczynki natomiast oddały się wieczornej toalecie, Gabrysia z lubością, a Weronika z niemałą obawą. Wciąż dręczyła ją szalona wizja Gabrysi i biorąc prysznic z uwagą obserwowała jego odpływ, czy aby nie ukaże się w nim czarna głowa zaklętej w węgorza Hermenegildy. Na szczęście nic takiego się nie stało i dziewczynka z ulgą owinęła się wkrótce ciepłą kołdrą, ciesząc się w duchu, że znajduje się z dala od wszelkich źródeł wody, a monotonny szum wiatru i cichutko stukająca o szybę gałązka powoli przymykały jej oczy, odsuwając straszliwą historię w niepamięć. Senność zagościła w pokoju i w nieśmiałym blasku księżyca, sączącym się przez niezasłonięte okno, dziewczynki powoli zapadały w sen. I wtedy właśnie, zupełnie niespodziewanie rozległ się przeraźliwy bulgot!

– Hermenegilda! – wrzasnęła Weronika, siadając na łóżku – Na pewno!

– No co ty! – zaoponowała Gabrysia, ale jakoś niepewnie – To głupia, wymyślona historia – próbowała sobie dodać odwagi, chociaż nie była już całkiem pewna, czy sama tę historię wymyśliła, czy też mroczny wędkarz w wielkim, czarnym kapturze przekazał ją jej umysłowi telepatycznie. Zebrała się jednak w sobie, włączyła stojącą przy łóżku czerwoną latarkę i skradając się ruszyła w stronę łazienki. Uchyliła drzwi i snopem światła przeszukała pomieszczenie. Uf! Dopiero teraz złapała oddech:

– Nie ma jej! – oznajmiła koleżance, ale Weroniki nie uspokoiło to jakoś.

– To nie było w łazience. – stanowczo oznajmiła –To było gdzieś koło twojego łóżka.

– No dzięki! Bardzo mnie teraz uspokoiłaś – powiedziała z przekąsem Gabrysia. Nagle opowieść o Hermenegildzie, snuta w tym osamotnionym wśród lasów i jezior pensjonacie nie wydała jej się takim wspaniałym pomysłem. Po niezidentyfikowanym bulgocie pokój już nie wyglądał tak samo. Ciemność za oknem, błękitnawa smuga księżycowego światła na podłodze, szum wiatru, chwilami przechodzący w wycie i natarczywe stukanie gałązki o szybę już nie usypiały, ale budziły lęk. Nic więc dziwnego, że Gabrysia na wszelki wypadek odsunęła swoje łóżko od ściany i z dużą rezerwą położyła się w nim, nasłuchując wszystkich dźwięków, które rozbrzmiewały wokół, a one mnożyły się i mnożyły, choć zupełnie niedawno dziewczynce wydawało się, że w pokoju panowała cisza.

Kiedy Gabrysia otworzyła oczy z ulgą stwierdziła, że za oknem jest już widno. Wyskoczyła z łóżka i na bosaka podeszła do okna, kuląc palce na zimnej podłodze. Nad taflą jeziora unosiła się rzadka mgła, która ciągle zmieniając swoje położenie powoli odsłaniała różne tajemnice. Po środku jeziora, w zielonej łodzi wiosłowej nadal, albo znowu, siedział wędkarz w czarnym sztormiaku z głęboko nasuniętym na czoło kapturem. Gabrysia  wzdrygnęła się na jego widok i zaraz potem usłyszała szept koleżanki:

– O kurczę!

Wspomnienia wydarzeń wczorajszego wieczoru wróciły pomimo dziennego światła.

– Trzeba to wszystko opowiedzieć Krzysiowi! –zawyrokowała dziewczynka i ruszyła w stronę łazienki. Weronika spojrzała za nią i z trudem przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, że ona też jakoś będzie musiała umyć zęby i to nachylając się nad umywalką…

ciąg dalszy za tydzień…