– Dzień dobry, pani Bożenko! Przepraszam bardzo, że zawracam pani głowę w święto, ale niestety zmusiły mnie do tego pilne okoliczności. Dzwonili właśnie ze szpitala, muszę wziąć jutro dyżur na oddziale, bo kolega wybił palec i nie może operować. Zupełnie nie wiem, co zrobić z Patrykiem. W szkole – dzień wolny… i przecież nie zostawię go na noc samego. Wiem, że zależało pani jutro na wolnym dniu, ale może dałoby się coś zrobić? – Patryk obserwował kątem oka, jak tata wił się przy telefonie jak piskorz, próbując przekonać opiekunkę, żeby zrezygnowała ze swoich planów. Skoro jednak tata nerwowo tarł dłonią czoło, to pani Bożenka nie była gotowa do ustępstw.
– Tak wiem, że jutro Zaduszki, ale Iwona wraca z Wilna dopiero w środę, pojechała z matką na grób dziadka… a Patryk sam? Nie wezmę go przecież na blok operacyjny… – tata motał się w sieci okoliczności, które niespodziewanie na niego spadły i gdy już miał się zupełnie poddać, wykrzyknął z nadzieją:
– A może pani zabierze Patryka ze sobą? – i w tym miejscu nastąpił przełom, tata zaczął się uśmiechać – Oj, to tylko 70 km, a Patryk już wiele razy był na cmentarzu, na pewno pani sobie poradzi. To taki ułożony chłopiec, jestem przekonany, że nie sprawi problemów… – tata szedł za ciosem, a Patryk coraz szerzej otwierał oczy ze zdumienia: „Jak to! Nikt go nawet nie spytał o zdanie! Znowu cmentarz! Dziś cały dzień w tłoku, na grobie prababci, pradziadka, ciotki, jakiegoś kuzyna, bo Wszystkich Świętych… Cały dzień! I jutro znowu!”. Ale tata nawet nie spojrzał na jego wymowną minę.
– Dziękuję bardzo, pani Bożenko! Naprawdę jestem dozgonnie wdzięczny! A fotelik zamontuję w pani samochodzie jutro rano… – w ten oto sposób los Patryka został przesądzony, i to na dodatek w dzień wolny od szkoły. A przecież chłopiec miał zupełnie inne plany…
Ranek nadszedł szybciej niż myślał. Tym bardziej, że tata nie zostawił mu zbyt wiele czasu na oswojenie się z dziennym światłem.
– Wstawaj, Patryczku! Szybciutko! Pani Bożenka już zaraz będzie, a jeszcze musisz zjeść śniadanie. Czeka cię intensywny dzień! –chłopiec słyszał głos ojca z przedpokoju, który szykował się do wyjścia na parking. – Kakao i kanapki stoją na stole. Myj się i zaczynaj jeść. Ja zaraz wrócę!
Patryk tęsknie spojrzał na ziejący czernią ekran komputera i bez większych nadziei, że to się dzisiaj zmieni zwlókł się z łóżka. Szybka toaleta, niewyszukany sportowy strój i śniadanie w biegu – gdy tata wróci, będzie już gotowy. A potem już tylko odgłos kroków na korytarzu, chrobot klucza w zamku, pogodna twarz pani Bożenki i szybki buziak od taty na „do widzenia”:
– Bawcie się dobrze! – raźno rzucił za siebie tata, znikając za drzwiami i za chwilę – pojawiając się w nich znowu:
– Oj, przepraszam! Trochę to źle zabrzmiało… Szerokiej drogi!
I tak zaczął się wolny dzień Patryka, który miał wyglądać zupełnie inaczej. Miała być cola, chipsy, popcorn i inne „puste kalorie” (jak mawiała mama),czyli dzień we dwoje, a raczej – we dwóch – on i komputer, i Minecraft.
Tymczasem brutalna rzeczywistość wyglądała inaczej. Pani Bożenka obrzuciła Patryka wzrokiem i zawyrokowała:
– Musisz ubrać się bardziej odświętnie, Patryczku. Jedziemy przecież z wizytą…
– Myślałem, że jedziemy na cmentarz? – zdziwił się Patryk.
– Tak. Na cmentarz – potwierdziła pani Bożenka – Odwiedzimy wszystkich moich krewnych. Ty się przebierz, a ja zrobię herbatę do termosu na drogę. Na cmentarzu strasznie szybko się marznie.
Tak oto ziściła się nieoczekiwana wycieczka za miasto. Patryk siedział w swoim foteliku, ze wzrokiem zawieszonym na przygnębiającym krajobrazie wilgotnej jesieni, która wyraźnie zaznaczała swoją obecność żółto-brązowymi liśćmi, przyklejonymi do mokrego asfaltu i obłokami mgły, wślizgującej się na drogę znad pobliskiej rzeki. „Brr!” – pomyślał Patryk i wstrząsnął się z zimna, chociaż ciocia Bożenka nie szczędziła ogrzewania w samochodzie.
Nim się zorientował, byli na miejscu – pod małym, wiejskim cmentarzykiem, otoczonym niskim betonowym murkiem, wzdłuż którego strzelały w niebo obwieszone jemiołą topole. Zawiał wiatr i wdarł się przejmującym chłodem pod kurtkę. Tuż nad mokrą, usychającą trawą ścieliła się mgła, wpełzając w zakamarki pomiędzy krzaki i mogiły, zacierając granicę, pomiędzy jednym i drugim. „Jakoś tu strasznie!” – ocenił w myślach Patryk i złapał opiekunkę za rękę.
– Trochę tu inaczej niż w Warszawie – powiedział na głos – nie ma handlarzy zniczy i kwiatów, nie ma kiełbasek… – ale sam nie wiedział jeszcze czy to dobrze, czy źle. Przejmująca cisza z jednej strony napełniała go grozą, z drugiej – otulała magią. Szli wydeptanymi między mogiłami ścieżkami, klucząc w lewo i prawo. Pani Bożenka z wprawą przeciskała się między nagrobkami, odnajdując w sobie tylko wiadomy sposób właściwą drogę. Co chwila stawali, zapalali znicze, ustawiali donice z kwiatami i szli dalej. „Tu jest pochowany mój wujek, szwagier matki; tu – ciocia Zosia, tu – babcia Adela; tu – powstańcy styczniowi; tu – niemieccy żołnierze z pierwszej wojny; tu – stryj Henryk z żoną, a tu kuzynka Andzia” – pani Bożenka pochylała się nad każdą mogiłą, zrzucała pozostałe jesienne liście i zmawiała krótką modlitwę. Czas płynął, a Patryk chłonął odmienność tego miejsca od miejskiego pośpiechu i gwaru; rozglądał się wokół nie mogąc nadziwić się różnorodności, zgromadzonej na tak niewielkiej przestrzeni. Współczesne granitowe i lastrykowe nagrobki sąsiadowały ze zdobionymi kutymi krzyżami i rzeźbionymi w kamieniu figurami świętych, które zastygły w ruchu, porosłe mchem, stróżując nad zmarłymi, którzy oddali się im w opiekę.
– Wiem dlaczego dziś przyjechałaś ciociu na cmentarz! – powiedział niespodziewanie – Nie lubisz przepychać się w tłumie!
– To też – przyznała pani Bożenka – Ale też dlatego, że to właśnie drugiego listopada, a nie pierwszego obchodzi się święto wszystkich zmarłych. To Dzień Zaduszny, Zaduszki po prostu. Modlimy się za dusze naszych zmarłych, żeby zostały odkupione, czyli dostały się do Nieba. Dzień Wszystkich Świętych to święto tych zmarłych, którzy już tam są. Modlimy się do nich, a nie za nich. Ale to dzień wolny od pracy, więc to wtedy wszyscy jeżdżą na cmentarz, ludzie różnych religii i ci, którzy w ogóle w Boga nie wierzą. W kulturze niezwiązanej z religią dzień ten nazywany jest Świętem Zmarłych. Odwiedza się wtedy groby swoich rodziców, dziadków, przyjaciół, krewnych i znajomych, pamięta się o tych, którzy już nie żyją. Stawia się kwiaty i zapala znicze.
– Kwiaty to rozumiem, często się je przynosi, gdy się idzie do kogoś z wizytą, ale po co znicze? – zastanawia się chłopiec.
– Płonąca świeca w tradycji chrześcijańskiej to symbol Boga i Zmartwychwstałego Chrystusa. To obietnica życia wiecznego. Ale tradycja zapalania ich na grobach wywodzi się też jeszcze z czasów pogańskich. Dawno, dawno temu w Polsce obchodzono święto Dziadów – dzień, a właściwie noc, kiedy ludzie próbowali nawiązać kontakt z duszami swoich zmarłych i pomóc im osiągnąć spokój w zaświatach, żeby nie błąkały się po ziemi i nie cierpiały. Wierzono, że dusze zmarłych odwiedzają w tym czasie swoich bliskich, rozpalano więc ogniska na rozstajach dróg, aby mogły łatwo trafić do domu, żeby nie zabłądziły…
– Teraz zamiast ognisk, zapalamy świece? Czyli zapraszamy ich na spotkanie na cmentarzu, a nie w domu. Spotykamy się jakby w pół drogi… – domyślił się Patryk, a ciocia Bożenka snuła swoją opowieść dalej:
– Kiedyś takie wędrujące dusze należało również ugościć – poczęstować miodem, kaszą, jajkami, no i oczywiście uważać, żeby nie zrobić im przypadkiem krzywdy – nie rozgnieść, ani nie skaleczyć. Nie można więc było prząść i tkać, maglować, wylewać pomyj, no i oczywiście pluć. Tradycja chrześcijańska przejęła to święto tysiąc lat temu i te pogańskie zwyczaje zastąpiła modlitwą za dusze cierpiące. Ludzie jednak jeszcze długo w ukryciu odprawiali Dziady.
– Ale teraz już nie? – dopytywał się na wszelki wypadek chłopiec. Nie miał ochoty na spotkanie z duchami.
– Nie – uspokoiła go opiekunka. – Ale w moim przekonaniu, to jednak jest dzień, w którym możemy w jakiś sposób „porozmawiać” z naszymi zmarłymi…
To powiedziawszy, pani Bożenka pociągnęła Patryka za rękę i krętą ścieżką pomiędzy mogiłami ruszyła w stronę pokrzywionej sosny, rosnącej na piaszczystym wzgórku w rogu cmentarza. Wkrótce chłopiec dojrzał pod nią usypany kopiec i stary brzozowy krzyż z małą tabliczką „Żołnierz Nieznany rok 1942”.
– To grób partyzanta z II wojny światowej. Mój tata znalazł go w dębinie za wioską i pochował go tutaj nocą, w ukryciu przed Niemcami. Gdy byłam dzieckiem, zawsze pilnował, abym odwiedzała to miejsce pierwszego lub drugiego listopada. Robię to do tej pory – wyjaśniła pani Bożenka i pochyliła się nad grobem, by pieczołowicie oczyścić go z jesiennych liści.
– Mój pradziadek Waldemar był partyzantem. Nigdy nie wrócił z wojny. Nie wiadomo, co się z nim stało – niespodziewanie odezwał się Patryk, a pani Bożenka spojrzała na niego ciekawie i włożyła do ręki znicz.
-Ty zapal. Tylko uważaj, żebyś się nie poparzył! – ostrzegła podając zapalniczkę.
*
* *
Kiedy wracali, było już ciemno. Zmrok w listopadzie zapada tak szybko. Wilgoć osiadała na samochodzie i choć deszcz nie padał, po szybach powolutku toczyły się małe krople, rozmazując obraz za oknem. Monotonna jazda wśród przydrożnych lasów, miłe ciepełko w samochodzie i gorąca herbata z termosu, sprawiła, że znużony Patryk oparł głowę o fotelik i patrząc w gęstniejącą ciemność porządkował wszystko, co się dzisiaj stało. Mały, wiejski cmentarzyk, jesienna mgła ścieląca się na polach, opowieści o błąkających się w Dniu Zadusznym duszach, ogniskach i zniczach kłębiły się w jego małej głowie, wysyłając go na skraj jawy i snu. Przenikały się tak, jak przenikała się przez wieki tradycja…
I wtedy, za oknem dostrzegł postać żołnierza, galopującego na koniu, a gdy mu się przyjrzał ten uśmiechnął się do niego i zasalutował. „Jaki on podobny do dziadka?” – zadziwił się chłopiec, a potem usnął. A może stało się to wcześniej?