“Amelia i Kuba. Godzina duchów” i “Kuba i Amelia. Godzina duchów”, Rafał Kosik

“Amelia i Kuba. Godzina duchów” i “Kuba i Amelia. Godzina duchów” Rafała Kosika czyli świetny pomysł na uświadomienie dzieciom, że nasz ogląd sytuacji różni się od tego, co widzą i myślą na ten temat inni. A wydarzenia, choć teoretycznie obiektywne, mogą być różnie interpretowane przez każdego z uczestników.

„Kuba i Amelia. Godzina duchów” i „Amelia i Kuba. Godzina duchów”, Rafał Kosik; ilustracje autora; wydawnictwo: Powergraph;

Gratuluję autorowi pomysłu.  Chociaż zabieg relatywizacji zdarzeń nie raz był już w literaturze wykorzystywany, to jednak napisanie zgodnie z tą zasadą dwóch niezależnych książek wprowadza świeży powiew. Bo mówimy tu o dwóch różnych książkach. Opowiadają co prawda o tym samym, ale z dwóch różnych perspektyw, które wyznaczają główni bohaterowie – dwójka jedenastoletnich dzieci. I nie chodzi tu tylko o to, że fabuły obu z nich wzajemnie się uzupełniają. Chociaż tak naprawdę opisują zasadniczo te same zdarzenia, to jednak ich kontekst w obu książkach jest różny. Na pozór niby nic, ale podczas lektury okazuje się, że różnice są jednak duże.

Akcja rozgrywa się na peryferiach Warszawy, na jednym z nowopowstałych osiedli. Akcja rozgrywa się głównie wokół zdarzeń, w których udział biorą Amelia z młodszym bratem Albertem i Kuba z sześcioletnią siostrą Mi. Na scenie pojawia się również z niewielką częstotliwością przyjaciółka Amelii – Klementyna i poznany przez nich wnuk szalonego naukowca – Emil. Nie bez znaczenia są również postacie drugoplanowe – rodzice dwójki głównych bohaterów i inni mieszkańcy z wolna zasiedlanego bloku – Celebrytka, Bardzo Ważny Dyrektor i pani Kożuszek. Fabuła budowana jest wokół tajemniczych zjawisk „duchopodobnych”, których zagadka zostaje rozwikłana przez wspomnianą grupę dzieci, miedzy którymi kiełkuje przyjaźń. Na pierwszy rzut oka zwykła historia dla młodszych nastolatków. Kosik, nie byłby co prawda Kosikiem, gdyby nie wytropił kilka absurdów z życia codziennego i nie wrzucił kilku zgryźliwych uwag na ich temat, ale i to nie jest w tych książkach najważniejsze.

Dla mnie absolutnie odkrywczy w swej prostocie jest przekaz owego relatywizmu zdarzeń, o którym pisałam we wstępie. Przyjęta przez autora koncepcja pozwala bowiem bez zbędnego „strzępienia języka” na uzmysłowienie dzieciom prawdy, że te same wydarzenia dla każdego wyglądają trochę inaczej, a to co dostrzegamy jest tylko jedną ścieżką ich interpretacji. Dla dzieci ten sposób jest bardzo czytelny. Wyjaśnię to na przykładzie opisu sceny zawiązywania znajomości.

„ -Kurczaki, on tu idzie… – szepnęła, widząc, jak królewicz, to znaczy nieznajomy chłopak, zbliża się do niej. Poczuła, że się czerwieni,  bo, owszem, chciała mu się przyjrzeć, ale tak raczej z ukrycia. Rzuciła szybkie spojrzenie i pomyślała, że z bliska jest nawet przystojniejszy…

– Cześć, jestem Kuba – powiedział chłopak, uśmiechając się. – A ty?

– A ja nie. – Amelia usłyszała słowa, które sama wypowiedziała jakby wbrew własnej woli, i od razu zdała sobie sprawę z tego co palnęła. Aby pokryć zmieszanie, zeskoczyła z drzewa, wyrzuciła amulet, czyli kawałek kory, wsunęła klapki i pobiegła w stronę swojej klatki schodowej.”

„Amelia i Kuba. Godzina duchów”, Rafał Kosik

Ta sama scena widziana oczami Kuby wyglądała tak:

„Dziewczyna gapiła się na niego, jakby był kosmitą. Nawet niebrzydka, ubrana tak jakoś… artystycznie. To pierwsze przyszło mu do głowy. Uśmiechnął się i zatrzymał kilka metrów od gałęzi, ale już w cieniu.

– Cześć, jestem Kuba –powiedział. – A ty?

Dziewczyna gapiła się na niego.

– A ja nie – odpowiedziała niezbyt miło, zeskoczyła z drzewa i pobiegła do drzwi jednej z klatek schodowych.

Kuba odprowadził ją zaskoczonym spojrzeniem. Wyglądało to, jakby się obraziła.

– Co ja takiego powiedziałem? – rzucił w przestrzeń”

„Kuba i Amelia. Godzina duchów”, Rafał Kosik

Dziecko poznaje świat przez swój pryzmat. I nam dorosłym z resztą się to zdarza… Dzięki tym dwóm książkom Rafała Kosika nic więcej nie trzeba już dziecku tłumaczyć. Kilka takich zestawień i młody czytelnik otwiera oczy, poznaje swój świat na nowo. Odkrywa, że dla każdego wszystko wygląda trochę inaczej. To co odbieramy jako odrzucenie, może być zwykłą nieśmiałością; zbieg okoliczności może okazać się zaplanowanym działaniem; przypadkowe spotkanie nie musi być koniecznie przypadkowe, a najlepsza przyjaciółka może grać na dwa fronty. Jednym słowem – nasz mikroświat ma tyle wymiarów, ilu ludzi jest w niego zamieszanych. Trudne. Ale przy pomocy „Amelii i Kuby” oraz „Kuby i Amelii” można tę lekcję przyswoić.

„Babcia na jabłoni”, Mira Lobe

Zbliża się Dzień Babci i Dziadka – dlatego dziś taka właśnie lektura. Urocza i pełna ciepła, dla wszystkich dzieci – nawet tych bardzo małych; dla tych, które przygotowują laurki na 21 i 22 stycznia, i dla tych, które bardzo by chciały… Bo życie się różnie układa.

Babcia na jabłoni, Mira Lobe
„Babcia na jabłoni”, Mira Lobe; ilustracje: Mirosław Pokora; wydawnictwo: Dwie Siostry;

„Wszystkie dzieci na całej ulicy miały babcię. Niektóre nawet dwie. Tylko Andi nie miał babci – i bardzo się z tego powodu martwił”, dlatego właśnie sobie tę babcię… wymyślił, a potem nawet… znalazł.

A wszystko dlatego, że babcia jest potrzebna. I dziadek też. Bo babcia i dziadek kochają bezkrytycznie, niczego nie muszą wymagać, do niczego zmuszać ani zachęcać – no może do jedzenia :), a ich cierpliwość zdąża do nieskończoności. Są, żeby sprawiać przyjemność i rozpieszczać, i wierzyć, że ich wnuczki i wnuczkowie są najwspanialsi na świeci. A nic nie dodaje takich skrzydeł, jak taka wiara…

Wnuczki i wnuczkowie też są babciom i dziadkom potrzebni. Żeby mieli komu piec ciasta i naprawiać rower, żeby chciało im się rano wstać z łóżka, kiedy w stawach strzyka reumatyzm, żeby się uśmiechać i ustawiać wspólne zdjęcia na witrynkach i kredensach, i żeby pomagać, kiedy zachodzi taka potrzeba. Bo taka pomoc jest sercu najdroższa…

Do tego właśnie tęsknił mały bohater książeczki, takiego życia z babcią zazdrościł kolegom. Sam nie miał ani jednej – tak wyszło. Miał za to jabłoń w ogródku, na którą się codziennie wspinał i na której z tej tęsknoty taką wymarzoną babcię sobie wymyślił. I ta babcia była wspaniała – radosna, energiczna, niczym czarodziej spełniająca wszystkie życzenia, zaradna i niezależna. Potrafiła zmierzyć się ze wszystkim i ze wszystkim sobie poradzić. Miała wspaniały samochód i żaglowiec, ujeżdżała dzikie konie i polowała na tygrysy, i zabierała swojego wnuka do wesołego miasteczka. Aż do czasu, kiedy do sąsiedniego domu wprowadziła się urocza starsza pani. Taka zupełnie zwykła, codzienna, która musiała pracować, oszczędzać i miała reumatyzm. Ale miała otwarte serce, w którym znalazła zaciszne miejsce dla Andiego. Bo tak, jak Andi marzył o obecności babci w jego życiu, tak ona marzyła o wnuczku. Tak właśnie ziściło się to ich marzenie i od tej pory Andi miał już dwie babcie – taką na niedziele, na starej jabłoni, z którą podróżował po świecie i przeżywał niesamowite przygody i taką na co dzień, po sąsiedzku, która cerowała mu skarpetki i której z poczuciem dużej odpowiedzialności pomagał. I obie bardzo kochał.

„Nela i wyprawa do serca dżungli”

Nela i wyprawa do serca dżungli
Nela i wyprawa do serca dżungli

Nela zabiera nasze dzieci w nową wyprawę. Nie jest to jednak tylko wycieczka krajoznawcza, ale również przechadzka po ścieżkach antropologii, gdzie opowieści dżungli sięgają czasów, gdy wyspa Borneo pozostawała dziewicza w swej odmienności kulturowej, a „łowcy głów”  – jeszcze bez T-shirtów i trampek -spełniali swe, nakazane im przez ojców, ponure zadanie. Dlaczego?

Między innymi na to właśnie pytanie poszukuje odpowiedzi mała reporterka, przytaczając legendę o mówiącej żabie, która wyjaśnia skąd wśród borneańskich plemion wzięła się potrzeba zdobywania głów wrogów i traktowania ich jako trofea, które zapewnić miały dostatek i pomyślność. Ale nie będę tego zdradzać! Jeśli jesteście ciekawi, sami zajrzyjcie do bogato uzupełnionej zdjęciami książki – razem z dzieckiem lub ukradkiem (jeśli macie potrzebę budowania swojego autorytetu w tej dziedzinie w oczach swojej latorośli). Każdy sposób dobry..

Nowa pozycja ze znanej serii zdąża w kierunku, który był już zapowiadany we wcześniejszej – mała reporterka poszerza swoje horyzonty, a jej ciekawość świata sięga już dalej niż to, co bezpośrednio ją otacza. Chętnie sięga do starych zapisków, historii i kultury, snując wyczerpującą opowieść o zwyczajach i przesądach Dajaków, opisując ich codzienne życie i historię oraz to, jak byli postrzegani przez podróżników z początku XX wieku. Nie porzuca oczywiście swoich wcześniejszych zainteresowań – dokładnie opisuje miejscową faunę i florę. Jak zwykle posiłkuje się imponującą ilością fotografii, szkiców, ilustracji i map oraz starych rycin i grafik. Dokładnie opowiada o swoim pobycie w wiosce potomków „łowców głów”, a raczej ukrytym nad brzegiem rzeki „long hausie”, czyli wspólnym domu mieszkańców plemienia, który „jest bardzo długi, a w środku ma jeden ogromny korytarz, gdzie wszyscy się spotykają, pracują lub odpoczywają po ciężkim dniu”. Opisuje swoje  spotkanie z wodzem, naukę strzelania z dmuchawki zatrutymi strzałami, które na użytek edukacji na szczęście nie są zatrute, i posiłek w środku dżungli, przygotowany na ognisku w prowizorycznych naczyniach ze ściętego bambusa. Udziela też praktycznych wskazówek jak rozpoznać zdenerwowanego węża mangrowego i uniknąć przykrej niespodzianki, w postaci skorpiona w bucie. Wszystko zwyczajowo wzbogacone krótkimi filmikami, które można obejrzeć na tablecie lub smartfonie przy użyciu aplikacji See More. Całość jak zwykle zasługuje na uwagę i ja również – jak zwykle – polecam. Dotychczasowi miłośnicy „Neli – małej reporterki” i wydawnictwa National Geographic na pewno nie będą rozczarowani, a i nowi czytelnicy zapewne połkną bakcyla egzotycznych i kulturowych podróży.

„O zachowaniu się przy stole”. Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

O zachowaniu się przy stole, Małgorzata Połeć-Rozbicka
O zachowaniu się przy stole, Małgorzata Połeć-Rozbicka

Michalina pieczołowicie składała serwetki w kolorze ciemnej jagody w fantazyjne żagle i ustawiała je na talerzykach. Tata kończył właśnie przyrządzać sos balsamiczny do wieprzowych roladek, a w piekarniku dopiekały się, w towarzystwie ziół prowansalskich, ziemniaczki francuskie. Każdy weekend u taty zawsze rozpoczynał się przepysznym obiadem. Tata – miłośnik kulinariów, mistrz kuchni i zawodowy kucharz z wielką troską dbał o podniebienia swoich dzieci i uczył ich od zawsze sztuki delektowania się posiłkiem – jedzenie nie tylko miało być smaczne, ale i ze smakiem powinno być podane. Michalina ostatni raz rzuciła okiem na stół w jadalni. Czegoś jeszcze jej brakowało.

– Już wiem! Gdzie masz świeczki? – zapytała tatę.

– W kredensie, na drugiej półce od góry, a w prawej szufladzie są te do podgrzewacza – odpowiedział tata, próbując przekrzyczeć jednostajny szum elektrycznego okapu.

Dziewczynka wyjęła z kuchennej szafki szklaną miskę, nalała do niej wody i włożyła kilka świeczek w aluminiowych osłonkach, które natychmiast zaczęły wolniutko żeglować po ograniczonej powierzchni. Potem zerwała kilka płatków z kwiatu storczyka, kończącego swój żywot na parapecie okiennym i delikatnie ułożyła je na powierzchni wody. Stół był już udekorowany wspaniale. Brakowało tylko Leona, który właśnie powinien kończyć swój trening piłkarski. Tata już nawet zaczynał się niepokoić, że obiad wystygnie, ale na szczęście w korytarzu rozległ się głos dzwonka. Oboje wybiegli do przedpokoju, Michasia przekręciła zasuwkę i w drzwiach stanęli Leon z mamą. Chłopiec wbiegł do środka i rzucił się tacie na szyję.

– Bawcie się dobrze u taty! Pamiętajcie o myciu zębów! – powiedziała mama na pożegnanie, a w zamian dzieci dały jej soczystego buziaka. – Pa, pa! – zawołała już z piętra niżej.

– Myjcie ręce i siadajcie do stołu! – powiedział tata, zamykając za nią drzwi. – Dziś na deser – niespodzianka. Lepiej się pospieszcie.

Obietnica poobiednich słodkości zadziałała. Dzieci po chwili siedziały już przy stole, a tata podawał na półmisku gorące danie. Pachniało wspaniale, aż ślinka ciekła. Chłopiec niecierpliwie wiercił się na krześle, machając nogami we wszystkich możliwych kierunkach, sprzedając co chwilę przypadkowego kopniaka starszej siostrze. A ta straciła wreszcie cierpliwość:

– Leonie, siedź spokojnie! Jak ty się zachowujesz przy stole?

– Michasia ma rację. Usiądź porządnie, oprzyj ręce nadgarstkami o krawędź stołu i poczekaj, aż wszyscy zaczniemy jeść – zwrócił uwagę tata, bo syn już zabierał się do nakładania sobie posiłku. – To nieładnie zaczynać posiłek samemu. Poczekaj chwilę, aż wszystko przygotuję i do was dołączę.

Leon niezbyt chętnie, ale jednak, przyjął pozycję zasugerowaną przez ojca. Na szczęście nie musiał długo czekać, bo nie wiadomo ile jeszcze by wytrzymał i wokół stołu zasiedli już wszyscy domownicy.

– Tato! Jak to pięknie wygląda i cudownie pachnie! – dziewczynka upajała się widokiem pieczonych ziemniaczków, ozdobionych listkami świeżej bazylii.

– Mam nadzieję, że tak samo będzie smakować! – tata wyraźnie się ucieszył, że jego starania zostały docenione – Jedzmy, bo wystygnie – i już zamierzał podać córce półmisek, żeby wybrała dla siebie kawałek mięsa, gdy niespodziewanie wylądowała na nim ręka Leona i porwała smakowity kąsek.

– Leoś?! – wyraziła swoje niezadowolenie siostra.

-No co? Głodny jestem! – tłumaczył się chłopiec.

– Synku – zaczął tata, a to oznaczało, że za chwile zacznie się dłuższy wykład – sztućców używali już ludzie pierwotni, a ty w XXI wieku nie możesz?

– Jak to? – zainteresował się chłopiec – Naprawdę! Przecież oni tylko biegali z dzidami, polowali na mamuty i zbierali nasionka w lesie.

– A sztućce mieli! – zapewnił tata – I wcale nie zmyślam. Archeolodzy już w wykopaliskach sprzed tysięcy lat znajdowali czerpaki do płynów, z których ludzie pili wodę, podnosząc je wprost do ust. To był taki prototyp łyżki. Łyżka była pierwszym sztućcem, czyli przyrządem wykorzystywanym przez ludzi do jedzenia pokarmów.

– No właśnie. A Michasia nie podała łyżek! –  Leon dalej się bronił.

– Do łyżek zaraz potem dołączyły noże, które zaczęły pomagać w porcjowaniu mięsa, a noże dały początek widelcom – wyjaśniał prywatny znawca kuchni.

– Widelce pochodzą od noży? – zdziwiła się tym razem córka. – Aż trudno w to uwierzyć.

– Wyobraź sobie – tata namawiał, by poszła za tropem ludzkiej myśli – niewielki kawałek mięsa, nadziany na ostrze, był idealną porcją, którą wygodnie można było dostarczyć do ust. Stąd właśnie wziął się widelec – ostry szpikulec, na którym znakomicie trzymają się niewielkie porcje pokarmu.

– A z czego niby robili te sztućce, jak nie znali jeszcze stali? – wietrzył podstęp Leon. Ale tata był przygotowany na takie pytanie:

– Pierwotnie sztućce były drewniane, w XVI wieku płatnerze zaczęli je wykonywać z metalu: z miedzi, cynku, srebra. W Polsce pierwszy słynny, przepięknie zdobiony, zestaw sztućców zakupił Wacław Potocki.

– Ojej! Nasz pra-, pra-, pra-, pradziadek – ucieszyła się Michalina.

– Nie – roześmiał się tata – to tylko zbieżność nazwisk. Ale porządne zachowanie przy stole dotyczy wszystkich.

– Ale po co? – nie mógł się pogodzić z koniecznością posiadania dobrych manier chłopiec.

– To kwestia kultury i higieny – cierpliwie tłumaczył tata – kiedy bierzesz z półmiska jedzenie ręką, dotykasz nią też pozostałych porcji, które wkrótce weźmie ktoś inny. Myślę, że i ty nie chciałbyś jeść kawałka mięsa, które ktoś dotykał swoim palcem – czasami brudnym, czasami obślinionym… – odwołał się do niezbyt estetycznych obrazów, które jednak podziałały:

– Fuj! – wykrzyknął Leon, a Michalina dołączyła do niego i zaprotestowała:

– Tato!!! To obrzydliwe! Przy jedzeniu nie mówi się takich rzeczy.

– No tak, to prawda – zgodził się tata i od razu przypomniał delikatnie synowi – nie mówi się też z pełną buzią i zamyka się usta podczas rozgryzania.

Ale chłopiec w ogóle nie przejął się kierowaną do niego uwagą. Podniósł się i raźno wyciągnął rękę po solniczkę, stojącą na drugim krańcu stołu, trafiając mankietem koszuli dokładnie między usta siostry, a kawałek roladki wieprzowej na widelcu, którą ta za chwilę miała zamiar połknąć. Efekt zdarzenia nikomu się nie spodobał: ani Leonowi, którego rękaw koszuli nieuchronnie się pobrudził, ani Michasi, która straciła swój pokarm w pół drogi, a usta już miała otwarte, ani tacie, którego T-shirt z nadrukiem ulubionego zespołu przyjął na siebie kilka kropel, rozchlapanego przez upadającą roladkę, sosu.

– A przecież mogłam ci podać – skwitowała dziewczynka – wystarczyło poprosić…

– Tę lekcję Leosiu, chyba zapamiętasz. Od stołu się nie wstaje i nie sięga się przez niego ręką, żeby wziąć coś, czego potrzebujesz. Wystarczy grzecznie poprosić sąsiada. Na pewno chętnie ci pomoże – rozpoczął kolejny wykład tata. Nic więc dziwnego, że Leon skrzywił się i naburmuszył. Ojciec jednak czujnie to zauważył i żeby nie psuć, miło zapowiadającego się weekendu, szybko dodał:

– Nic się nie stało! Człowiek uczy się na błędach!

I w tym momencie jego widelec z brzękiem dotknął kuchennej podłogi.

– O, kurczę! – poskarżył się tata.

– A czasami coś się po prostu zrobi przypadkiem… – wziął Leon należny mu odwet, za wszystkie wcześniejsze strofowania i pouczenia – i wtedy wystarczy przeprosić!

– Przepraszam! – zreflektował się tata.

– Naprawdę, nie ma problemu! Nie przejmuj się tym, proszę! – z nutą nonszalancji odpowiedział chłopak i to zachowanie, zgodne z etykietą, sprawiło mu nagle wielką przyjemność.

“12 miesięcy ze Św. Mikołajem, czyli trawnik pełen reniferów”, Friedbert Stohner

12 miesięcy ze Św. Mikołajem, czyli trawnik pełen reniferów, Friedbert Stohner
12 miesięcy ze Św. Mikołajem, czyli trawnik pełen reniferów, Friedbert Stohner

Już po świętach? Po wizycie Św. Mikołaja? A co, jeśli to jeszcze nie koniec? Tak właśnie stało się w domu państwa Wetekamp. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia pojawił się w nim Św. Mikołaj i zamieszkał na cały rok, o czym opowiada powieść dla dzieci pt. „12 miesięcy ze Św. Mikołajem” Friedberta Stohnera.

Św. Mikołaj został zakwaterowany w domu jednorodzinnym przy ulicy Puszczykowej 7  na mocy listu z Urzędu ds. Bożego Narodzenia, podpisanego przez anioła Hansa-Dietera. Wprowadził się tam ze swoimi saniami, które „zaparkował” w garażu i reniferami, które wypasały się na podwórku. O wszystkim opowiada Lotte, córka właścicieli udzielonego Św. Mikokołajowi schronienia. W kolejnych 12 rozdziałach, odpowiadających miesiącom roku kalendarzowego, opisuje przygody nietypowego gościa, które stały się udziałem całej rodziny – rodziców, młodszego brata Larsa i jego przyjaciela – Magnusa. Na scenie pojawia się również sąsiadka, pani Blume, która ostatecznie zostaje Panią Mikołajową. I chociaż na wizytę Św. Mikołaja wszyscy w święta Bożego Narodzenia niecierpliwie czekają, to życie z nim pod jednym dachem przez cały rok może być uciążliwe. Gość z racji chociażby swojej postury zachowuje się w niewielkim domku na przedmieściu jak słoń w składzie porcelany. Jego zawodowe obowiązki również dają się we znaki, zwłaszcza w drugiej połowie roku, kiedy rozpoczyna się projekt „PREZENTY” i tysiące skrzatów wspomaga swojego kierownika w jego realizacji. Jednym słowem – nie jest łatwo. Wszyscy domownicy jednak wykazują się bezgraniczną cierpliwością i wyrozumiałością, ciesząc się z wizyty tak dostojnego gościa. Niestety nadchodzą kolejne święta i Św. Mikołaj po pracowitej nocy musi zmienić miejsce swojego pobytu.

Książka adresowana jest do dzieci w wieku 5-10 lat. Przygody w niej opisane nie wymagają od słuchacza lub czytelnika dużego skupienia. Język, jak przystało na dziecięcego narratora, też nie przysparza trudności. Kolorowe ilustracje na stronie tytułowej każdego rozdziału w sposób graficzny streszczają jego istotę, pozwalając puścić wodze fantazji jeszcze przed jego przeczytaniem. Tematyka pozwala na łagodne przejście ze świątecznej atmosfery do codzienności i wszystkim przypomnieć, że za rok znowu święta. A więc głowa do góry! Jeszcze tylko 12 miesięcy…