„Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi”, Rafał Kosik

Bohaterami opowieści jest trójka tytułowych gimnazjalistów. Gimnazjum już nie ma. Ostatni rocznik zakończył edukację na tym etapie kształcenia w tym roku, ale życie nastolatków w wieku 13-15 lat tak naprawdę nic się nie zmieniło. Teraz są w 7 i 8 klasie szkoły podstawowej i 1 szkoły średniej, ale nadal czują się niezrozumiani, dalej odczuwają dylematy i problemy, które niesie ze sobą potrzeba zaistnienia w grupie rówieśniczej, ciągle złoszczą się na skostniałą podstawę programową i realizują swoje marzenia gdzie indziej – nie w szkole. A przecież są ciekawi świata, żądni przygód, otwarci na wyzwania. Szkoda, że to taki niezagospodarowany teren…

„Felix, Net i Nika” oraz Gang Niewidzialnych Ludzi”, Rafał Kosik; ilustracje autora; wydawnictwo: Powergrafph;

Książka Rafała Kosika „Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi” to już właściwie klasyka współczesnej powieści młodzieżowej. To, że znalazła się w kanonie lektur, w mocno podstarzałym towarzystwie, to dla mnie prawie cud. Współczesny świat przedstawiony, choć jednak science fiction; współcześni bohaterowie, choć nie do końca zwyczajni; współczesna szkoła, choć trochę „odjechana” i współczesne pytania… prawdziwe. Jasna i zrozumiała. Czytelnicy łatwiej odnajdują się w tym świecie z pogranicza ich codzienności i fantastyki naukowej, niż w realiach „W pustyni i w puszczy” czy „W 80 dni dokoła świata”. Notabene od Vernego do Kosika jest całkiem blisko. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że Kosik to współczesny polski Verne – naukowy wizjoner i fantasta, sprawny powieściopisarz i mistrz snucia fabuły. Nic dziwnego, że „Felixa, Neta i Nikę” czyta się szybko i jednym tchem. Tak, jak w młodości pochłonęłam wszystko, co napisał Verne, tak teraz – już jako osoba dorosła – z równą przyjemnością przeczytałam całą serię pod wspomnianym tytułem. A jest co czytać, bo pozycji jest 16. I już czekam na następną, bo to gwarantowana forma dobrej rozrywki. Tyle o mnie.

Dla młodych czytelników to również okazja do poznania bez nachalnego dydaktyzmu elementów historii Polski, podstaw fizyki i geografii, a nawet językoznawstwa. Nie do przecenienia jest również promocja uniwersalnych wartości moralnych – uczciwości, szlachetności, odpowiedzialności i oczywiście przyjaźni i lojalności. A wszystko w sposób naturalny, bez wykrzykników i wielkich liter. Co ważne umiejętności, zarówno te merytoryczne, jak i społeczne i emocjonalne bohaterowie nabywają stopniowo, niejako dorośleją na naszych oczach. Na kolejnych stronach książek z początkujących gimnazjalistów przeobrażają się w dojrzałych licealistów. Nie tracą jednak swojej ciekawości świata i młodzieńczego zapału, wciąż otwierają się na wiedzę i na innych. Zachłannie chłoną świat. I tej zachłanności chwilami im zazdroszczę…

„Nela i kierunek Antarktyda”

„Nela i kierunek Antarktyda”, czyli wszystko o pingwinach – polecam szczególnie miłośnikom tych zwierząt. Znajdą tu mini przewodnik po wszystkich gatunkach pingwinów żyjących w całej Antarktyce i okolicach, wzbogacany mapami, grafikami, zdjęciami…

„Nela i kierunek Antarktyda”

Nela, jako uważna podróżniczka i obserwatorka przyrody temat opracowała naprawdę porządnie. Wyłuskała wszystkie cechy charakterystyczne, zdobyła informacje o ich „stylu” życia, pożywieniu, rozmnażaniu, zwyczajach. Narysowała, nagrała filmiki, omówiła polujące na nie drapieżniki i określiła zagrożenia. I jeszcze z nimi pływała… niemal ramię w ramię, a raczej „w skrzydło”. Wszystko po to, aby nikt już nie miał wątpliwości, który z nich to pingwin białooki, złotoczuby, maskowy, białobrewy, cesarski, królewski i skalny.

Chociaż jest im poświęcony główny środkowy rozdział, to jednak znana nam już autorka nie ogranicza się tylko do nich. Opowiada o podróży lodołamaczem przez Cieśninę Drake’a, o nim samym, o noclegu w samodzielnie zbudowanym igloo pod gwiazdami, o nurkowaniu w suchym skafandrze i o spotkaniu z najgroźniejszym drapieżnikiem tych rejonów świata – z lampartem morskim. Z książki młodzi czytelnicy dowiedzą się również dużo o samej Antarktydzie i całej Antarktyce (ląd + okoliczne morza), którą oddziela od oceanów granica konwergencji antarktycznej, czyli miejsce styku wód zimnych i cieplejszych. Warto zapamiętać tę nazwę, bo dzieci, które przeczytają tę pozycję na pewno zapytają was o to. Zawsze to miło złapać dorosłych na niewiedzy 😉 Tym, którym nie chce się szukać wyjaśnienia w Wikipedii dodam, że nie jest ona stała. Wszystko zależy od prądów i pory roku, bo wyznacza ją pas wód powierzchniowych, który tworzy się, gdy zimna woda zetknie się ze znacznie cieplejszą. Ja też się tego dowiedziałam – po raz pierwszy, a może drugi lub trzeci… Ważne, że tym razem zapamiętałam. Bo taka właśnie jest „Nela”. Wiedzę podaje w takiej formie, że sama wchodzi do głowy. Ciekawie, z relacjami o przygodach, wyzwaniach, emocjach; pięknie i kolorowo; z dużą ilością zdjęć i grafiki. To trafia do współczesnych dzieci. Lektura, przyjemność i zabawa w postaci tropienia kodów QR do dodatków multimedialnych zachęca do poznania odległych zakątków kuli ziemskiej; do poznania ich fauny, flory, historii, geologii, geografii a nawet legend i opowieści z nimi związanych. Tym razem to Antarktyda. Chyba jedyny kontynent, na którym jeszcze ta ceniona już podróżniczka nie była. Gdzie wybierze się następnym razem? I gdzie będzie nocować? Niestety musimy uzbroić się w cierpliwość. Nela nie zdradza swoich planów…

„Małgosia contra Małgosia”, Ewa Nowacka

Małgosia tak naprawdę wcale nie jest „contra” druga Małgosia. Jedna do drugiej nic nie ma. To ich światy stoją w kontrze, a to dlatego, że życie w Polsce z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku znacznie różni się od życia w tej siedemnastowiecznej. Właściwie nic wspólnego między nimi nie ma. Wszystko jest inne, poza tym co naprawdę typowo ludzkie – poza miłością, radością, smutkiem i szczęściem.

„Małgosia contra Małgosia”, Ewa Nowacka; wydawnictwo: Nasza Księgarnia;

Natura ludzka jest niezmienna. Człowiek zawsze dąży do szczęścia, chce kochać i być kochanym, bez względu na realia historyczne czy polityczne, a nawet obyczajowe. I choć w dużej mierze rzeczywistość tę kształtują właśnie ludzie, to dostosowanie się do nich nieraz bywa trudne.

Istota fabuły opiera się na przeniesieniu w czasie. Małgosia – nastolatka ze schyłku XX wieku z Warszawy na skutek skomplikowanych procedur tak zwanego „dydka” zmienia czas, miejsce zamieszkania i ciało na rzecz nastolatki z upadającego dworu szlacheckiego gdzieś pod Piotrkowem Trybunalskim za panowania króla Jana III Sobieskiego. Nowa rzeczywistość przytłacza ją. Dziewczyna jest w niej zagubiona i początkowo nie potrafi się w niej odnaleźć. Z czasem jednak uczy się jej poznając zasady ludzkiej egzystencji trzysta lat wcześniej przed jej narodzinami. Okazuje się, że świat, w którym się znalazła jest kompletnie inny. Rozległy dwór szlachecki w porównaniu do kawalerki w warszawskim bloku imponuje swoją wielkością, straszy jednak surowymi warunkami życia i jeszcze surowszymi normami obyczajowymi. Nowy stary świat nęci Małgosię swoją innością, ale także męczy – ograniczeniem wolności, brakiem poszanowania dla nietykalności – cielesnej i duchowej, zależnością kobiet od mężczyzn i aranżowanymi małżeństwami, które mają zapewnić korzystne towarzysko i majątkowo koligacje. Dziewczyna nie może zrozumieć tych zawiłości, nie potrafi się dostosować. Jej bunt i upór w dążeniu do celu paradoksalnie sprawiają, że skomplikowany los jej rówieśniczki „waćpanny Małgosi” prostuje się i zmienia na lepsze. Wtedy dopiero główna bohaterka odkrywa, że została do tego świata wysłana z misją ratunkową, którą udało jej się sprawnie przeprowadzić.

W tym czasie Małgoś z XVII wieku doskonale sprawuje się w dwudziestowiecznej Warszawie. Jest jej znacznie prościej. Chociaż rozwój technologiczny zaskakuje ją i przeraża, to jednak miejsce kobiety we współczesności znacznie bardziej jej odpowiada. Cieszy się wolnością i niezależnością. Docenia wolność osobistą i brak ograniczeń w wyborach życiowych. Chętnie jednak obie wracają do swoich światów, bogatsze o niestandardowe dla siebie doświadczenia.

Poza atrakcyjną i wartką fabułą książka imponuje nieprawdopodobną wręcz wiedzą historyczną – nie tą suchą z podręcznika, ale tą codzienną. Znajomość obyczajów i tradycji, kultury i języka z XVII wieku naprawdę wzbudza podziw. Czytelnik wsiąka w realia Polski szlacheckiej myślą i słowem, tak jak wsiąka w nie stopniowo główna bohaterka. Ma okazję rozsmakować się w portrecie siedemnastowiecznej szlachty malowanym życiem jejmościanki Małgorzaty, która tak, jak i on odkrywa rzeczywistość sprzed kilkuset lat.

„Miasteczko Perfect”, Helena Duggan

Wyobraźnia to klucz do samodzielnego myślenia. Trzeba najpierw ją wzbudzić, a potem pielęgnować. Tylko wtedy można zachować ostrość widzenia, bez żadnych okularów, które swoją ideologią zniekształcą rzeczywistość. Temat trudny i poważny, ale podany w przystępnej dzieciom formie. Warto skorzystać z tej propozycji. „Miasteczko Perfect” Heleny Duggan.

„Miasteczko Perfect”, Helena Duggan; ilustracje: Karl James Mountford; wydawnictwo: Zielona Sowa;

Bohaterką powieści jest jedenastoletnia Violet i jej przyjaciel Boy. Dziewczynka w związku ze zmianą miejsca pracy ojca trafia do miasteczka Perfect, które już na pierwszy rzut oka wydaje jej się podejrzane. W niedalekiej przyszłości okazuje się, że miała rację. Pozornie wszystko jest w porządku, niemal idealnym porządku, ale to ten idealny porządek właśnie budzi w Violet niepokój. Dziwnym zrządzeniem losu wszyscy mieszkańcy stracili wzrok. Widzieć mogą tylko dzięki specjalnym okularom miejscowych optyków. Jak to niebawem odkryje dziewczynka, to owe okularu sprawiają, że wszyscy mieszkańcy postrzegają swój świat jako uporządkowanym  i schludny – świat braci Archerów, którzy podstępem odebrali swoim współmieszkańcom ostrość widzenia. Tylko Violet, dziecku obdarzonemu niezwykłą spostrzegawczością i nieujarzmioną ciekawością udaje się wyjść poza wyrysowany schemat. Tylko ona nie zgadza się z tym pozornie idealnym światem, w którym nie ma miejsca na „człowieka”. Jest za to miejsce na „życie pod linijkę” i uwielbienie dla podstępnych jego reżyserów w osobach Edwarda i Georga. Przy pomocy Boya –rówieśnika wyrzuconego poza ramy miejscowego społeczeństwa  udaje jej się odkryć ponurą tajemnicę i wyzwolić mieszkańców z tego idealnego świata, który stał się dla nich ograniczeniem i więzieniem.

Więcej już nie będę zdradzała fabuły. I tak już napisałam za dużo. Bez tego jednak nie uwierzylibyście, że można mówić dzieciom o istocie totalitaryzmu i przestrzegać je przed nim. Bo współczesny totalitaryzm nie opiera się już na aparatach nacisku i represji, służbach bezpieczeństwa i propagandzie. Opiera się na „rządzie dusz”, które idą niczemu nieświadome na spotkanie swojego przeznaczenia, skomponowanego przez kogoś innego. A one same, nie wiedząc nawet czego chcą, idą do nieswojego celu przez świat narysowany przez okulary skonstruowane przez ludzi żądnych władzy. „Jeżeli (…) nie będą mogli wykraść twojej wyobraźni, to nie będą też mogli cię kontrolować” – słyszy Violet na swojej drodze do wolności. Przestrzegajmy więc swoje dzieci przed tym złodziejstwem, przed niecnym procederem równania do szeregu w społeczeństwie, w domu, w szkole, które zamknie przed nimi przyszłość. Dziś są uparte, jutro będą efektywnie dążyć do celu; dziś są nadpobudliwe, jutro będą pełne inicjatywy; są krnąbrne, nie będą podatne na manipulacje; są nieśmiałe, będą rozważne; są roztrzepane, jutro będą miały zdolność wielowątkowego myślenia. To, co dziś wydaje się wadą, jutro może okazać się zaletą. A idealnych ludzi i idealnego świata przecież nie ma…

„Klub Dziadka Wkrętaka i tramwaj, czyli co w drutach piszczy”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci.

Ciąg dalszy…

– Prąd to nic innego tylko takie mróweczki idące jedna za drugą, z których każda popycha następną. Ponieważ się wzajemnie pchają, nie mogą iść donikąd, muszą chodzić w kółko. Czasami są to bardzo małe kółeczka, a czasami bardzo, bardzo wielkie, liczące nawet setki kilometrów. W jednym drucie idą w jedną stronę, potem dochodzą do łącznika z drugim drutem i wracają nim z powrotem. A potem znowu dochodzą do łącznika z pierwszym i rozpoczynają swoją wędrówkę od początku. – Dziadek uniósł głowę i spojrzał w twarze dzieciaków z nadzieją, że zrozumieli, bo nie przychodził mu do głowy żaden inny pomysł, żeby wyjaśnić ten skomplikowany problem.

Napotkał skupione spojrzenia i niedowierzający uśmiech wnuczki:

– Dziadek, wkręcasz nas z tymi mrówkami! Żadne mrówki nie popchną pociągu!

– I nigdy nie widziałem mrówek wychodzących z gniazdka! – uzupełnił Krzyś.

– Właśnie! – upewniła się Gabrysia – Niezły z ciebie Wkrętak! – dodała z tłumionym chichotem.

– Właśnie! Dziadek-Wkrętak! – potwierdził chłopiec, patrząc na nieodłączny  czerwony śrubokręt w rękach dziadka, zwany też wkrętakiem i szeroko się uśmiechnął.

– No może troszeczkę! Rzeczywiście to nie mrówki, ale elektrony, takie malutkie cząstki atomu, czyli najmniejszej części każdej substancji w przyrodzie. Ale zasada jest ta sama –  żeby był prąd, muszą płynąć w kółko.

– No to skoro prąd musi płynąć w kółko, a w trakcji elektrycznej na kolei płynie tylko w jedną stronę, to gdzie płynie w drugą?  Hm? – Gabrysia z chytrą miną liczyła na to, że jednak przyłapała dziadka na kłamstwie.

– ?! – dołączył pytającym spojrzeniem Krzyś.

– Brawo! – ucieszył się dziadek, bo właśnie otrzymał jasny dowód, że jego słuchacze nadążają za nim myślą i dodał – W szynie.

– To jest absolutnie niemożliwe! – zacietrzewił się chłopiec – Gdyby tak było, to jakbyśmy przechodzili przez tory tramwajowe i nie chcący stanęli na szynę, to by złapał nas prąd.

– No tak! – pospieszyła ze wsparciem dziewczynka – Ja bardzo często staję na szynie, gdy przechodzimy przez ulicę. Specjalnie! I nigdy mnie nie złapał.

– Właśnie dlatego prąd płynie tylko w jednej szynie – cierpliwie tłumaczył dziadek. Pamiętacie? Prąd musi płynąć w kółko. Jeśli nie tworzy pętli, jest niegroźny. Gdyby prąd płynął w obu szynach i taka Gabrysia, która zawsze poszukuje atrakcji, specjalnie stanęła jedną nogą na jednej, a drugą na drugiej, swoim ciałem zamknęłaby pętlę. Wtedy przez jej ciało popłynąłby prąd, czyli jak to się popularnie mówi: „złapałby ją”. Nie byłoby to miłe, bo prąd w trakcji kolejowej lub tramwajowej ma bardzo duże napięcie, około 500 – 800 V, czyli jest bardzo silny. Mógłby nawet doprowadzić taką ciekawską lub nieostrożną osobę do śmierci. Dlatego w drugą stronę prąd płynie w kablu rozciągniętym w postaci trakcji, czyli linii elektrycznej nad torowiskiem. Jest ona umieszczona tak wysoko, że nikt przypadkiem jej nie dotknie, nawet wyciągniętą w górę ręką.

– Dlatego tramwaj lub pociąg elektryczny ma taki metalowy stelaż, który podnosi się i przypina do kabli? – dopytywał Krzyś.

– To się nazywa pantograf – uściśliła dziewczynka – Dziadek mi mówił…

– Właśnie tak. Pantograf to taki „odbierak” prądu. Kiedy maszynista go podnosi, pociąg lub tramwaj podłącza się do linii elektrycznej i zamyka pętlę. Wtedy cały pojazd staje się taką szlifierką podłączoną do gniazdka. Gdy maszynista rozłącza od trakcji pantograf, tramwaj lub pociąg zostaje pozbawiony zasilania, czyli dzieje się to samo, co ze szlifierką, kiedy Gabrysia wyciągnęła kabel z gniazdka – urządzenie przestaje pracować.

– I to prąd, te małe mróweczki napędzają cały pociąg, nawet ekspres? – trudno było uwierzyć dzieciom w opowieść dziadka.

– Tak. Właśnie te mróweczki – tylko jest ich bardzo dużo i biegną bardzo szybko. Ich strumień poprzez ślizgający się po trakcji pantograf przedostaje się do silników elektrycznych pojazdu, które umieszczone są na specjalnych wózkach pomiędzy kołami. Silniki je napędzają i dzięki temu pasażerowie mogą dojechać do celu. Szybko, cicho i bezpiecznie.

– I bez „spadlin” – dodała Gabrysia, która w trosce o środowisko wymyśliła nawet swoją własną, negatywną wersję wyrazu określającego zanieczyszczenia.

– No właśnie – przytaknął dziadek – Bo musicie wiedzieć, że pierwsze wagoniki tramwajowe były ciągnięte przez konie. I wtedy „spadliny” były – zaśmiał się dziadek, gdy tylko spostrzegł, że właśnie przypisał nowe znaczenie dla wyrazu wymyślonego przez wnuczkę. A dzieciaki po krótkiej chwili zawtórowały mu śmiechem.

– To ja już wolę elektryczne! – z ciągłym jeszcze chichotem skwitował Krzyś.

– To dlaczego nasz pociąg nie ma pantografu? – wróciła do sedna sprawy dziewczynka.

– Ten pociąg to tylko zabawka. Nie potrzebuje prądu o wysokim napięciu, żeby jechać. Tak naprawdę potrzebuje prądu słabego, który nikomu nie zrobi krzywdy. Nie ma więc potrzeby wprowadzać dodatkowych środków bezpieczeństwa. W jednej szynie prąd płynie w jedną stronę, a drugą – w drugą. Takim „odbierakiem” prądu, czyli pantografem jest sam parowozik. Trzeba go równo ustawić na szynach, a pod torowisko podpiąć stację sterowania i włączyć ją do gniazdka elektrycznego. Stacja sterowania pozwala ustawiać napięcie pobieranego prądu z domowej instalacji elektrycznej. Dzięki temu pociąg może jechać wolniej lub szybciej. Nigdy jednak nie jest tak wysokie, żeby zrobić człowiekowi krzywdę, nawet jak dotknie dwóch szyn jednocześnie.

– Czy to jest to szare pudełeczko z pokrętłem? – Krzyś trzymał w rękach jedyne nie wykorzystane urządzenie wyciągnięte z pudełka.

– Właśnie tak –potwierdził dziadek. – W takim razie – do pracy! – zaordynował i uklęknął przy kolei Transgarażowej. – Widzicie te zaciski przy jednym z elementów torowiska? Tu właśnie trzeba podpiąć te dwa cienkie druciki, wystające ze stacji.

Gabrysia natychmiast wyciągnęła ręce, aby wykonać zadanie, a Krzyś złapał za wtyczkę kabla, wychodzącego z drugiej strony stacji.

– Spokojnie! – ostrzegł dziadek – Z prądem trzeba uważać! Co prawda jest takie powiedzenie: „Elektryka prąd nie tyka”, ale wy jeszcze elektrykami nie jesteście. Najważniejsze to niczego nie wykonywać pochopnie. Najpierw Gabrysia podłączy kabelki, a ty Krzysiu włożysz wtyczkę do gniazdka na mój sygnał.

Dziewczynka starannie za przykładem dziadka skręciła miedziane końcówki drucików i włożyła je w zaciski. Dziadek sprawdził, czy trzymają się wystarczająco mocno, a kiedy uznał, że tak zawołał:

– Gotowe!

Krzyś uniósł w teatralnym geście rękę do góry, zaśpiewał „Ta dam!” i włożył wtyczkę do gniazdka, ale… nic się nie stało.

Po chwili przedłużającego się milczenia Gabrysia skwitowała:

– Popsuty!

Dziadek tymczasem poprosił Krzysia o odłączenie urządzenia od prądu, wyjął niedawno pieczołowicie wkładane przez Gabrysię druciki z zacisków, i niedowierzając jej dokładności skręcił je mocno. Potem wpiął je z powrotem. Dotknięta tym brakiem wiary Gabrysia spojrzała na dziadka z dezaprobatą.

– No dobra! –zawyrokował – Włączaj Krzysiu!

Chłopiec tym razem już bez wielkiego „Ta dam!” włożył wtyczkę, do gniazdka, ale i tym razem parowóz uparcie stał w miejscu.  Gabrysia wtapiała wzrok w niespełnioną obietnicę dobrej zabawy i nie mogła się pogodzić z porażką, przed którą nie uchroniła ich nawet wyjątkowa staranność dziadka. I wtedy właśnie wpadło jej coś do głowy, bo zaczęła palcem wodzić po całej długości tak skrupulatnie ułożonego torowiska. Dziadek obserwował ją i pozwolił samodzielnie podążyć za wymyślonym tropem. Po chwili do dziewczynki dołączył chłopiec. Razem wodzili po szynach sprawdzając każde łączenie. Dziadka rozpierała radość i duma – jakie mądre dzieciaki! Wszystko zrozumiały z lekcji, którą im przed chwilą udzielił i pewnie rozpłynąłby się w tym błogim uczuciu dobrze wykonanej pracy, gdyby z rozmyślań nie wyrwał go okrzyk dziewczynki:

– Mam! – radośnie zawołała Gabrysia, wyciągając kawałek łupinki orzecha z miejsca połączenia dwóch szyn. W tym momencie coś zazgrzytało, spomiędzy łączenia sypnęło się kilka iskier, a czerwona lokomotywa pognała z największą prędkością z hukiem wywracając się na pierwszym ostrym zakręcie.

– Hura! – podskoczyły z dzikim wrzaskiem dzieci, a zaraz potem Krzyś dodał z triumfem:

– A nie mówiłem, żeby wszystko dobrze posprzątać?! Ta łupina przerwała pętlę i prąd nie mógł płynąć –  podsumował.

– A nie mówiłem, że najważniejsze jest bezpieczeństwo i z prądem trzeba się obchodzić ostrożnie?! Najpierw trzeba odłączyć urządzenie elektryczne od prądu, a dopiero potem przy nim majstrować – zawtórował dziadek.

A Gabrysia, zupełnie nie zważając na ich słowa i udając, że nie są skierowane do niej z uwagą przyglądała się czerwonemu parowozowi i dwóm pasażerskim wagonom pierwszej klasy.

– Strasznie zakurzone! Pasażerowie nie będą zadowoleni. – zawyrokowała i skierowała się ku umywalce. – Trzeba je umyć –oznajmiła.

– Tylko delikatnie! I musisz je potem bardzo dokładnie osuszyć. Z wodą i prądem nie ma żartów –ostrzegł dziadek i tym razem Gabrysia bardzo poważnie potraktowała jego ostrzeżenie. Chociaż dodała za chwilę:

– A właściwie dlaczego? – bo przecież nie byłaby sobą, gdyby pozostawiła tę sprawę bez wyjaśnienia.

– Woda bardzo dobrze przewodzi prąd –  pospieszył z odpowiedzią dziadek – Dlatego właśnie nie można się kąpać w rzekach, jeziorach i morzu w czasie burzy. Gdyby w taki zbiornik wodny uderzył piorun, amator kąpieli poczułby się jak podłączony do linii elektrycznej. A piorun to prąd o baaardzo duuużej mocy – kontynuował, nie zważając na to, że dzieci były już skupione zupełnie na czymś innym i cierpliwie ustawiały lśniący czystością parowóz na tory i uważnie podłączały do niego dwa pasażerskie wagony.

Gabrysia nachyliła się nad stacją i z uwagą operując pokrętłem delikatnie zwiększała prędkość pociągu. Skład sunął po tych wszystkich mostach i wiaduktach, przez wszystkie zwrotnice i tunele wydając cichy szum elektrycznego silnika. Skupiona na zadaniu dziewczynka mknęła wraz z nim przez zielone doliny, rwące rzeki, skaliste szczyty gór, przez płaskowyże i lodowce, błądząc w wyobraźni po krajobrazach dziewiętnastowiecznej Kolei Transandyjskiej. Na chwilę wróciła do domowego garażu, uniosła palec wskazujący lewej ręki do góry w geście ostrzeżenia i podsumowała wszystkie dzisiejsze doświadczenia ulubionym powiedzeniem swojego dziadka, dziadka-Wkrętaka:

– Tak! Tak! Rób raz, a porządnie!