„Mity dla dzieci” to zaproszenie do mitologii greckiej dla dzieci w wieku 10-12 lat, które wystosował do swoich czytelników Grzegorz Kasdepke dzięki wydawnictwu Literatura. Wcześniej nie polecam, bo jak wiadomo dzisiejszemu dziecku trudno zrozumieć dosłowną logikę mitologicznych opowieści. Ojciec, który połyka własne dzieci lub serwuje ciało syna jako posiłek na uczcie bogów; sprytny Syzyf, który próbuje kombinacjami i kłamstwem przechytrzyć Zeusa i Hadesa; Narcyz, który tak zakochał się we własnym obliczu, że podziwiając je umarł z głodu; Hera przymykająca oko na niezliczone romanse męża i liczne kochanki porywane przez niego i więzione w specjalnie do tego celu zbudowanych pałacach lub urządzonych grotach; całe szeregi dzieci poczętych z dziwnych związków i niestandardowych relacji różnopłciowych. Nie jest łatwo rozmawiać współcześnie o mitologii nie odwołując się do symboliki i metafizyki, a z tym z dzieckiem z piątej klasy szkoły podstawowej może być trudno. Tak, czy inaczej musimy. Bo mitologia jest na tym etapie edukacji w spisie lektur. Oczywiście chodzi tu o „Mitologię” Jana Parandowskiego. Ale obecnie dzieci nie bardzo dają sobie radę, żeby przez nią przebrnąć. Moje pokolenie czytało ją bezdyskusyjnie i nawet części z nas się podobała. Byliśmy jednak chyba wtedy trochę starsi…
Dziś nasze dzieci muszą się z nią zmierzyć mając 11 lat i w tej sytuacji książka Grzegorza Kasdepke jest naprawdę bardzo dobrą alternatywą. Autorem jest uznany mistrz książek edukacyjnych dla dzieci, który ma ich w swoim dorobku ponad 50. Większość z nich to naprawdę udane i poczytne pozycje, które pozwalają przyswoić dzieciom wiedzę w ciekawy i prosty sposób z wielu dziedzin kultury i nauki. „Mity dla dzieci” są jedną z nich. Oswajają młodych czytelników z trudną i zawiłą tematyką w przystępny sposób. Mity są napisane uwspółcześnionym językiem, z którym bez trudu dzieci sobie radzą. Historie ubarwione są krótkimi opisami i dialogami, nadającymi opowieściom mitologicznym więcej dynamiki i życia. Łatwiej puścić wodze wyobraźni i znaleźć się w świecie bogów i ludzi starożytnej Grecji; łatwiej zrozumieć motywy, którymi kierowali się główni bohaterowie i łatwiej odnaleźć się w trudnych koligacjach rodzinnych mieszkańców Olimpu. Łatwiej tym bardziej, że mity opatrzone są kolorowymi ilustracjami Ewy Poklewskiej-Koziełło.
Tą książką możemy ułatwić naszym dzieciom życie. Dziękuję Pani Nauczycielce, która podsunęła rodzicom swoich uczniów ten pomysł. Może dzięki temu świat mitologii ich nie odstraszy…
Dzisiaj o Momo. Ale nie o tej złowrogiej – „Momo Challenge”, która kradnie i czas, i umysły naszych dzieci. Dziś o Momo – dziewczynce, która uratowała świat zwracając ludziom uśmiech; głównej bohaterce klasyki literatury dziecięcej, czyli powieści Michaela Endego pt.: „Momo, czyli osobliwa historia o złodziejach czasu i dziecku, które zwróciło ludziom skradziony im czas”. Ale od początku…
Momo pojawiła się tak naprawdę znikąd i zamieszkała w opuszczonym starożytnym amfiteatrze w jednym z włoskich miast. Była obdarzona szczególną zdolnością – pomimo swojego dziecięcego wieku umiała słuchać jak nikt. Miała więc grono licznych przyjaciół, którzy słuchając własnych słów podczas snutych przed nią opowieści rozwiązywali swoje problemy i wpadali na najlepsze pomysły. I dorośli, i dzieci. „Idźże do Momo” – to najprostsza rada, jaką sobie wzajemnie dawali i najskuteczniejsza. Do czasu. Niespodziewanie w mieście pojawili się dziwni panowie o szarych twarzach, w szarych garniturach i szarych kapeluszach z nieodłącznym cygarem w ustach, którzy zachęcali mieszkańców do oszczędzania czasu i odkładania go w formie kapitału na później. Ich rozmówcy zaczęli przekonywać się do tego pomysłu i tak rezygnowali z części swoich codziennych zajęć, na rzecz efektywniejszego wykorzystania czasu. Nie spotykali się więc z przyjaciółmi, nie rozmawiali podczas pracy, nie spędzali czasu ze swoimi rodzicami i dziećmi, nie odwiedzali Momo, nie chodzili do restauracji ale do barów szybkiej obsługi, popędzając się wzajemnie i ciągle spiesząc. Oddawali się pracy bez wytchnienia, wykonywali tylko czynności przynoszące praktyczne korzyści i nie pozwalali bawić się swoim dzieciom, w zamian za to oferując tylko ciągłe zajęcia edukacyjne. I tak z każdym dniem stawali się coraz bardziej sfrustrowani i zdenerwowani, a zaoszczędzony czas w dziwny sposób znikał. O tym, co się z nim dzieje dowiedziała się właśnie Momo – otóż „szarzy panowie” kradli zaoszczędzony przez ludzi czas. Był im potrzebny do życia. Wiedza ta postawiła dziewczynkę w wielkim niebezpieczeństwie. „Szarzy panowie” uznali ją za wroga. Dziewczynka schroniła się więc, dzięki pomocy żółwicy Kasjopei, u Mistrza Hory – pana czasu, który nim zarządzał. Tam poznała tajemnicę Kwiatów Jednej Godziny, które po zrabowaniu przez „szarych panów” były suszone i przerabiane na cygara. To właśnie paląc je „szarzy panowie” utrzymywali się przy życiu. Poznając tę prawdę Momo ściągnęła na siebie zemstę złodziei czasu. Postanowili odebrać jej wszystkich przyjaciół, łącznie z dwoma najbliższymi: Beppo i Gigi, aby wymóc w ten sposób na niej obietnicę doprowadzenia do Domu Nigdy w Zaułku Nigdy, gdzie mogliby pokonać Mistrza Horę i przejąć władzę nad czasem wszystkich ludzi. Momo jednak w porozumieniu z owym Mistrzem doprowadziła do klęski „szarych panów”, którzy pozbawieni swych cygar rozpłynęli się w powietrzu, a ludzie znowu odzyskali swój czas i radość życia.
Fabuła na pierwszy rzut oka wydaje się skomplikowana, ale w rzeczywistości tak nie jest. Jest co prawda snuta z dużą dozą fantazji, ale poddaje się zasadom ciągu przyczynowo-skutkowego, choć osadzonego w świecie wyobraźni. Abstrakcyjny czas został tu zmaterializowany w postaci rozkwitających i więdnących Kwiatów Jednej Godziny, a każdy z nich jest inny. Pomaga to trochę uświadomić dzieciom istotę przemijania i brak możliwości odzyskiwania czasu, czyli Heraklitowe „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. To dla nich trudne, bo ze swej natury dzieci nie poddają się presji czasu, wierząc w cudowną możliwość jego rozciągania i powtarzania. Dyscypliny czasu uczą się od nas, a my poddajemy się owej presji z kolei bardzo łatwo…
Ale dla mnie powieść Endego nie jest tylko o czasie, ale o jego optymalizacji. Znając jego wartość, staramy się go efektywnie wykorzystać i tej efektywności podporządkowujemy swoje życie. Rzecz w tym, że dla każdego z nas ta efektywność mierzona jest w innych „jednostkach”. Dla jednych z nas będą to dobra materialne, dla innych relacje międzyludzkie, możliwość autorefleksji, samodoskonalenie, gromadzenie wiedzy i umiejętności, a nawet troska o innych i poświęcenie dla nich. Czy zatem Kasa Oszczędzania Czasu tak naprawdę kradnie ludziom czas? Raczej kradnie cząstkę ich samych. Ta podejrzana organizacja dla własnych interesów manipuluje ludźmi – stawia swoim ofiarom cele, które nie są do końca ich celami, zmuszając ich tym samym do rezygnacji z własnych priorytetów i przebudowania hierarchii potrzeb i wartości. Ludzie, zmanipulowani obietnicą bliżej nieokreślonych zysków, koncentrują się na narzuconych im podstępnie ideach i ponosząc wyrzeczenia, tracą radość i sens życia. A na dodatek obiecany zysk zgarniają „złodzieje” i puszczają z dymem cygar.
Byłaby to smutna lekcja dla naszych dzieci, gdyby Momo nie uratowała świata. Na szczęście zrobiła to, i to dzięki swojej szczególnej umiejętności słuchania, która pozwalała jej zapoznać się w punktem widzenia słuchacza, ale jednocześnie nie przyjmować go za własny. Nie pozwoliła się zmanipulować „szarym panom”, bo zachowała swoją duchową odrębność, nie poddała się ślepo ich pozornie przekonującym wywodom. Nie wierzyła im bezkrytycznie, poddała ich słowa w wątpliwość i postanowiła stanąć po stronie swoich racji. A zrobiła to, ponieważ miała własne przekonania. Sądzę, że tego właśnie powinniśmy uczyć swoje dzieci.
Pogoda nastraja refleksyjnie – żółkną liście, skrząc się złotem w promieniach jesiennego słońca i szeleszcząc w delikatnych podmuchach odchodzącego lata. Długie wieczory, filiżanka gorącej herbaty i garść przypowieści z kultury Wschodu i Zachodu, które dadzą początek długim, twórczym rozmowom. Jesień to idealna pora na „Bajki filozoficzne” Michela Piquemala.
Jest to pierwsza niewielkich rozmiarów książeczka z serii bajek filozoficznych tego autora wydawnictwa Muchomor. Po niej ukazały się jeszcze: „Bajki filozoficzne. Jak żyć razem?”, „Bajki filozoficzne. Jak żyć na ziemi?”, „Bajki filozoficzne. Świat mitologii” oraz „Bajki filozoficzne. Opowieści mędrca Sofiosa”. Większość skonstruowana jest według tej samej reguły – autor przytacza wybraną przypowieść, opatrzoną tytułem i słowami-kluczami, przybliżającymi jej tematykę oraz komentarzem „W pracowni filozofa”.
Zawsze na początku znajdziemy opowieść, najczęściej przekazywaną z ust do ust, choć czasami wywodzącą się bezpośrednio z literatury, sięgającą korzeniami różnych kultur i różnych religii. Jest wśród nich bajka opowiedziana przez Schopenhauera o jeżozwierzach, które aby się rozgrzać w zimowy dzień, tulą się do siebie i tym samym kłują swoimi kolcami – szukają więc odpowiedniego dystansu, który pozwoli im na zatrzymanie ciepła, a jednocześnie nie będzie przynosił cierpienia. Jest bajka perska o ojcu, synu i ośle, którzy w różnych konfiguracjach odwiedzają bazar i zawsze spotykają się ludzkimi obmowami, która uczy aby nie przejmować się zdaniem innych, ponieważ bez względu na to, co zrobisz i tak zawsze ktoś podda cię krytyce. Jest też historia rodem z Indii uświadamiająca dualizm świata, czyli nierozerwalne istnienie dobra i zła. Jest tych opowieści wiele. Po każdej następuje krótki komentarz autora serii i garść pytań, na które warto poszukać odpowiedzi. Nie zawsze je znajdziemy, bez względu na to, czy sami, czy z dzieckiem. Ale też taka jest specyfika filozofii. To nauka zadawania pytań i dociekania sedna egzystencji. I nie jest ważne, czy można na nie odpowiedzieć. To stawianie problemu, a nie za wszelką cenę rozwiązanie go. Istotą jest samo poddawanie w wątpliwość, które inspiruje do rozmyślań i poszukiwań. Wnioski najczęściej dla każdego są inne. Zależą od własnej hierarchii wartości, indywidualnych możliwości zmysłowego i rozumowego poznania. Stąd taka ilość różnych koncepcji filozoficznych. Dlatego nie narzucajmy dziecku własnych odpowiedzi. Możemy mu pomóc pytaniami w prowadzonym przez nie toku myślenia, ale nie kanalizujmy go w koryto rzeki własnych przemyśleń. Możemy oczywiście się z nimi podzielić, ale najlepiej wtedy, kiedy już poznamy jego pomysły. Bagaż doświadczeń życiowych naszego dziecka nie dorównuje ilościowo naszemu, bo wiąże się z czasem, w którym był gromadzony. Jakościowo może nas jednak zadziwić, bo w tym wieku jest jeszcze kolekcjonowany ze szczególną uwagą. Po prostu wszystko jest jeszcze ważne, nie tylko to co użyteczne…
Wracając do książeczek. Są niewielkich rozmiarów, z twardą, kolorową okładką i niewielkimi ilustracjami w odcieniach szarości. Zawierają bajki afrykańskie, chińskie, europejskie, żydowskie, ze Środkowego i Bliskiego Wschodu, z Indii. Są opowieści zen, z tradycji hinduizmu, buddyzmu i filozofii zachodnioeuropejskiej oraz oczywiście mity greckie, zwłaszcza w tomie „Bajki filozoficzne. Świat mitologii”. Dotyczą różnej tematyki i mogą inspirować do rozmowy na wiele tematów. Niekoniecznie trzeba podążać tropem komentarza Michela Piquemala. Jest on raczej wskazówką i ma za zadanie skłonić czytelnika do poszukiwania odniesień do własnej rzeczywistości dziecka – rodzinnej, szkolnej czy „podwórkowej”. W ten sposób będziemy mogli porozmawiać o prawdzie, sprawiedliwości, godności, empatii, lęku, pogodzie ducha, równości, zazdrości i wielu innych „rzeczownikach abstrakcyjnych”. To też stwarza doskonałą okazję do lepszego poznania własnego dziecka, rozpoznania etapu jego psychologicznego rozwoju, zorientowania się w jego potrzebach duchowych i umiejętności poznawania świata. To nieoceniona możliwość wartościowej rozmowy na tematy nieco bardziej skomplikowane niż przysłowiowe „Jak było w szkole?” rzucone przy stole między jednym, a drugim kęsem obiadu. To szansa na to, aby dziecko komentując usłyszane przypowieści odkryło nam siebie, pokazało jak naprawdę postrzega swoją codzienność, jak wyglądają jego relacje z rówieśnikami i czy potrafi się w nich odnaleźć. Dajmy sobie i jemu tę szansę!
Dla odmiany – coś o miłości. O przyjaźni, przywiązaniu, lojalności, trosce i poświęceniu w tym naprawdę „pomerdanym” świecie. A więc o tym, co najważniejsze z perspektywy psich oczu i psiego serca. Ale nie tylko…
„Był sobie pies” W. Bruce’a Camerona to opowieść o psie, a raczej snuta przez psa, bo to on jest narratorem powieści. I właściwie o czterech psach, chociaż tak naprawdę o jednym – poznajemy bowiem losy czterech wcieleń tego samego psa, którego dusza przez lata zamieszkuje w czterech różnych ciałach. Pierwszy z nich jest kundelkiem o imieniu Toby, który urodził się w lesie nieopodal wioski wraz z trójką swojego rodzeństwa. Schwytany przez ludzi pracujących w schronisku dla psów, znajduje opiekę na miarę możliwości instytucji, która wkrótce traci licencję na prowadzenie swojej działalności. Na skutek tego zdarzenia oraz problemów z gojeniem chorej łapy, Toby zostaje uśpiony. Odradza się w ciele szczeniaka goldena retrievera, który przychodzi na świat w hodowli psów. Gdy tylko przestaje ssać mleko matki, ucieka i znajduje miłość w domu Ethana – ośmioletniego chłopca. Tak rodzi się przyjaźń, która przetrwa do końca życia, a nawet dłużej…
Szczeniak otrzymuje imię Bailey i staje się najlepszym przyjacielem Ethana. Towarzyszy mu podczas dorastania, osładzając swoją obecnością trudne chwile – wypadek, okaleczenie, rozwód rodziców, zakończenie pierwszej miłości. Każdego dnia Ethan poświęca mu swój czas i oddaje serce. Gdy chłopiec dorasta i wyjeżdża na studia, Bailey pozostaje na farmie, pod opieką dziadka swojego pana. Zawsze jednak czeka na jego powrót i cieszy się z jego obecności podczas wszystkich przerw w nauce. Kiedy umiera, czeka do momentu, w którym jeszcze raz będzie mógł go zobaczyć . „Z rozkoszy miłości, którą czułem od chłopca, zamknąłem oczy. I właśnie wtedy cały ból ot tak minął…” – relacjonuje narrator. I za chwilę: „znów poczułem się jak pełen życia i radości szczeniaczek”.
Tak narodziła się Ellie – owczarek niemiecki, pies policyjny. Opieką nad nią i jej tresurą zajmuje się Jakob, który próbuje się podźwignąć z depresji po śmierci żony. Jako zespół ratują zaginionych i poszukują przestępców. Podczas jednej z akcji Jakob zostaje ranny i przechodzi na emeryturę. Opiekę nad psem przejmuje Maya. Obie wyjeżdżają na akcję ratowniczą po trzęsieniu ziemi. Ellie odnajduje pod gruzami żywego człowieka, ale pod wpływem wypadku traci węch. Nie jest już w stanie pełnić służby. Tym razem to ona przechodzi na emeryturę i starość spędza w domu kochającej ją opiekunki.
Przez całe swoje życie w ciele Ellie pies-narrator tęskni za Ethanem. Odnajduje go w późniejszym wcieleniu, które na początku było dla niego trudnym doświadczeniem. Kupiony z hodowli na prezent-niespodziankę szybko podzielił los psa, z którym nie wiadomo co zrobić. Przykuty łańcuchem do budy, bez świeżej wody do picia i regularnie podawanej karmy cierpiał w samotności i tęsknił za chłopcem, którego tak pokochał w jednym z poprzednich wcieleń. Ostatecznie wywieziony do lasu i wypuszczony na wolność przypadkowo trafił na farmę, w której spotkał Ethana. Ethan nie był już chłopcem, ale starzejącym się mężczyzną, którego życie nie potoczyło się tak jak sobie wmarzył. U schyłku życia jednak, za sprawą Koleżki, czyli dawnego Baileya, Ethan odnalazł miłość i znalazł spełnienie. Kiedy umarł, Koleżka-Bailey poczuł spokój i pewność, że wszystkie jego wcielenia potoczyły się właśnie w ten sposób, aby tak się stało.
Książka nie będzie dla dziecka łatwą lekturą. Jest w niej dużo ciepła i szczęścia, ale też refleksji i zwyczajnego smutku. Mam wrażenie, że jednym z jej zadań jest oswojenie dziecka z upływem czasu, ze starzeniem się i ze śmiercią pupila, która wcześniej, czy później przyjdzie. Sposób przedstawienia problemu, ciągłe odradzanie się psiej duszy i poszukiwanie sensu życia w kolejnych wcieleniach, daje szansę znalezienia pocieszenia i przekonanie, że przyjaźń z psem nie jest tylko dozgonna, ale ponadczasowa; że trwa, dopóki my trwamy. Jest też próbą oswojenia ze śmiercią w ogóle – umiera, i to kilkakrotnie, nie tylko narrator-pies, ale umierają też drugoplanowi bohaterowie, a ich śmierć wpływa na życie ich najbliższych.
Autor nie „słodzi” w swojej powieści życia. Pokazuje, że jego koleje są dziwne i pogmatwane, a „ten świat jest naprawdę pomerdany”, jak ostrzega podtytuł. Postaci naszkicowane w powieści to zarówno bohaterowie pozytywni, jak i negatywni, kierują nimi dobre i złe intencje, odnoszą sukcesy, ale również doznają porażek, a życie czasami układa się inaczej, niż by sobie tego życzyli. Mimo wszystko nie można powiedzieć o tej książce, że jest przygnębiająca. Jest w niej jakiś optymistyczny nastrój. Może to zasługa prostego języka, który nawet o sprawach trudnych mówi tak „po prostu”, nie nadyma się, ani nie zieje smutkiem? A może tak jest za sprawą wszechogarniającej miłości – psiego przywiązania i lojalności za każdą cenę i wrażliwości ludzi o otwartych sercach, którzy potrafią ją przyjąć? Bo miłość trzeba umieć nie tylko dawać, ale również przyjmować…
Tak. „Był sobie pies” to książka o miłości. Przewija się ona nie tylko w psim, ale i w ludzkim sercu. Dlatego odkrywamy ją w różnych relacjach: pies – człowiek, człowiek – pies, człowiek-człowiek, a nawet pies-pies. Poznajemy ją we wszystkich jej kolorach. Jest i ta bezwarunkowa, jak i ta bardziej skomplikowana; ta spełniona i odwzajemniona; i ta, która boli. To opowieść o miłości aż do śmierci, a nawet – po. To dlatego śmierć w niej nie przytłacza. Bo miłość może pokonać wszystko.
Dziś zaproponuję lekturę bardzo już „leciwą”, ale wciąż aktualną – chociażby z tego powodu, że jest szkolną lekturą. Aktualną też dlatego, że po latach jej interpretacji jako powieści promującej braterstwo, szlachetność, lojalność, odwagę i honor, nie negując jej i nie umniejszając jej wartości, zaproponuję nieco inne spojrzenie na przebieg wypadków. Może trochę drugoplanowe…, ale ważne, zwłaszcza obecnie.
Większość z nas zna „Chłopców z Placu Broni”, nie będę więc poświęcała dużo miejsca na streszczenie fabuły. Pozwolę sobie jedynie ją przypomnieć. Otóż: w Budapeczcie, na początku XX wieku grupa chłopców, na czele której stoi roztropny Jonasz Boka spotyka się i bawi na pustym placu, sąsiadującym z tartakiem. To jedyne miejsce w okolicy, gdzie mogą pograć w palanta oraz dać upust swojej wyobraźni w dowolnej zabawie. Miejsce jest jednak atrakcyjne nie tylko dla nich. Plac postanawia przejąć konkurencyjna grupa pod wodzą Feriego Acza, która za swoją siedzibę obrała wysepkę w Ogrodzie Botanicznym. Tak rozpoczyna się akcja. Wypadki zmierzają do otwartej konfrontacji. Nim ona jednak nastąpi, chłopcom przyjdzie się zmierzyć z koniecznością przeprowadzania zwiadu, zdradą jednego z przyjaciół i chorobą małego Nemeczka, który w imię poświęcenia kilka razy zostaje skąpany w zimnej wodzie, gdy na dworze panuje niezbyt ciepła aura budzącej się wiosny. W rezultacie tych kąpieli, chłopiec zapada na ciężkie zapalenie płuc. Ostatkiem sił pojawia się jednak na polu bitwy o plac, a dzień później umiera. Ofiara to daremna, bo plac i tak – pomimo spektakularnego zwycięstwa w bitwie – zostaje chłopcom odebrany. Stanie na nim czynszowa kamienica. Oto i cała historia – chłopcy w wieku 10-14 lat, zabawa w wojnę i uwielbiony plac.
Ale o książce Ferenca Molnara “Chłopcy z Placu Broni” trzeba z dzieckiem porozmawiać koniecznie. Spojrzenie na wypadki w niej przedstawione zależy bowiem od perspektywy, którą przyjmiemy. Jeśli będzie zgodna z perspektywą narratora, sprytnie ukrytą w jednym zdaniu, a więc z perspektywą alegorii obrony ojczyzny wszystkie przedstawione w niej wartości będziemy gloryfikować. Jeśli natomiast dziecko odczyta powieść dosłownie, jako opis rówieśniczych relacji i wspólnej zabawy, warto tę ocenę zweryfikować i uwspółcześnić. I tak w pierwszym wypadku bohaterstwo, odwaga, szlachetność, honor i poświęcenie, ze śmiercią Nemeczka włącznie, skwitujemy z powagą i smutkiem jednym słowem: „patriotyzm”. O tym już więcej pisać nie muszę, bo nasza wielowiekowa historia dobrze nauczyła nas czym on jest, i to w ujęciu walki o niepodległość szczególnie.
Chciałabym natomiast poświęcić więcej uwagi dodatkowej możliwości interpretacji, bo zwłaszcza współcześnie problem ten zasługuje na głębsze wejrzenie. Przyjrzyjmy się zatem postaci Ernesta Nemeczka – małego, wątłego chłopca, o słabym zdrowiu i łagodnym usposobieniu, który za wszelką cenę chce zaistnieć w grupie rówieśników, ale grupa nie traktuje go poważnie. Toleruje jego istnienie w swoich szeregach tylko dlatego, że jest właśnie „szeregowcem” – chłopcem na posyłki, który musi wykonać każdy rozkaz i znosić każde, nawet bezzasadne upokorzenie. Znamy to? Niestety… Chłopiec ów ma jednak swoją godność, swój honor, których stara się bronić i broni za wszelką cenę. Bo to właśnie za tę chwilę uznania wśród rówieśników gotów jest narażać swoje bezpieczeństwo i zdrowie, co w rezultacie prowadzi do śmierci. To właśnie przez wpis jego nazwiska małymi literami w „jakimś” zeszycie „jakiegoś” dziwnego związku, zawiązanego przez kolegów, oddaje życie. Nie zdąży nawet przed ostatnim tchnieniem zauważyć, że w ostatniej chwili ów wpis został uchwałą kolegium zmieniony.
To ważne, aby teraz, w dobie Internetu i mediów społecznościowych tłumaczyć dzieciom, że honor i godność się po prostu MA lub nie. Że to nie wpisy rówieśników w postach na Facebooku decydują o tym, ale nasze wewnętrzne przekonanie, że postępujemy uczciwie, przede wszystkim wobec siebie, ale też i innych. Nasze dzieci musza wiedzieć, że mogą stać się przedmiotem – nieuzasadnionych podejrzeń, szykan i prześmiewczych opinii. Muszą też wiedzieć, że aby dowieść swojej wartości, nie muszą oddawać życia, że mogą zwrócić się do nas, że im pomożemy i doradzimy…
Pozostaje też kwestia Jonasza Boki i Feriego Acza – dwóch liderów – rozsądnych, dzielnych, szlachetnych i honorowych. Ale niewystarczająco dojrzałych, aby przewidzieć dalekosiężne konsekwencje własnego postępowania. Pod dom umierającego Nemeczka sprowadzają ich wyrzuty sumienia. Feriego Acza przywiodły te związane z bezpośrednim działaniem – rozkazem zanurzenia wątłego chłopca w zimniej wodzie. Bokę – bardziej złożone, ale znacznie boleśniejsze, bo Nemeczek był przecież jego przyjacielem, nie wrogiem. Mimo to nie kazał mu wrócić po przypadkowym zamoczeniu się w jeziorku do domu, napić się gorącej herbaty i położyć do łóżka. Wręcz przeciwnie, ponieważ i tak był już mokry, zlecił mu schowanie się w zimnym stawie w oranżerii. Obaj cierpią, bo zdają sobie sprawę, że byli wystarczająco mądrzy, aby inaczej pokierować biegiem wypadków.
Jest jeszcze Gereb – chłopiec, który zdradził, który miota się między dwiema grupami rówieśniczymi, aby w którejś z nich znaleźć wystarczająco nobliwe miejsce dla siebie. To doskonała możliwość porozmawiania z młodym czytelnikiem o lojalności. O tym, że nie zawsze trzeba być „u władzy”, aby realizować swoje ambicje i być uznanym przez grupę.
Bez względu na to, w którym z nich odnajdujesz ślad odbicia swego dziecka (a może w każdym po trochu?), warto zamienić z nim kilka słów o tych różnych postawach, które stawiają przed sobą różne cele. I postawić mu pytanie: czy rzeczywiście cel uświęca środki?
Musimy pamiętać, że Ferenc Molnar napisał swoją książkę 110 lat temu – w innych realiach politycznych i społecznych. Jego kraj był wtedy częścią Austro-Węgier, a nie do końca niepodległym państwem. Od tego czasu nie tylko to się zmieniło, ale również przebudowie uległo społeczeństwo, życie rodzinne i sposób wychowania dzieci. Zmieniła się również technologia przekazywania informacji, stawiając przed naszymi dziećmi trudniejsze wymaganie niż dbałość o to, jakimi literami zostanie zapisane ich nazwisko w „jakimś” zeszycie, do którego ma wgląd tylko kilka osób. Nasze dziecko, w dobie Facebooka i Youtube’a konfrontuje się z całym światem. Z tego powodu dosłowna interpretacja „Chłopców z Placu Broni” musi ulec zmianie.
Pomimo to – i na szczęście – wartości, które przedstawił Molnar w kontekście alegorii miłości ojczyzny wciąż żyją, okazały się ponadczasowe i oparły się próbie wydarzeń, które dotknęły Europę po napisaniu książki. W tym ujęciu jednak boli samo jej zakończenie, gdy mimo poświęcenia i zwycięstwa, ojczyzna została walczącym o nią bohaterom odebrana. Aby służyć innym, za pieniądze… Ale tego na razie nie podejmuję się wyjaśnić 10-latkom.