„Mademoiselle Oiseau w Argentynii”, Andrea de la Barre de Nanteuil

Wakacje. Czas podróży dużych i małych, dalekich i bliskich. Dziś namawiam Was do podróży wielkiej, ale całkiem niedaleko – tuż za granicę wzroku, ale do całkiem innego świata. Zapraszam Was do Argentynii, kraju na dachach Paryża, zaraz po prawej stronie Łuku Triumfalnego i to w towarzystwie nie byle kogo – Mademoiselle Oiseau we własnej osobie i dziewięcioletniej Isabelli.

„Mademoiselle Oiseau w Argentynii”, Andrea de la Barre de Nanteuil; ilustracje: Lovisa Burreitt; wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie;

Mademoiselle Oiseau to główna bohaterka serii książek pod tytułami związanymi jej nazwiskiem. Jest to kobieta w bliżej nieokreślonym wieku, ale o bardzo określonej osobowości – zawieszonej między światami: widzialnym i niewidzialnym, między ptakami, motylami, kotami i między ulicami, i dachami Paryża. Tak bardzo francuska i tak bardzo bajkowa. Czuje prawie wszystko i wie prawie wszystko. I jest najlepszym przyjacielem zagubionej w swoim rzeczywistym świecie dziewczynki.

W opisywanym dziś tomie Mademoiselle Oiseau zabiera swoją duchową podopieczną do świata Argentynii. Argentynia to kraj tylko trochę podobny do Argentyny. Siostra Mademoiselle Oiseau, Matylda, stworzyła go na swój i innych użytek inspirując się pierwowzorem. A istotą tej inspiracji było poczucie odnalezienia właściwego  miejsca na ziemi. Nie ważne, gdzie ono się znajduje i nie ważne, jak wygląda. Ważne, aby czuć się w nim dobrze i mieć pewność, że do niego pasujemy. Argentynia to świat, który jest nasz własny, przynależny nam i związany z nami duchowo. To świat, z którym tworzymy jedność, bo jednocześnie budujemy go i przynależymy do niego. Świat najzwyklejszy na świecie i najbardziej niezwykły. Jest tak dlatego, że jest wytworem naszych pragnień i potrzeb, w tym tej najważniejszej – potrzeby bezpieczeństwa i przynależności do czegoś znacznie stabilniejszego, niż nasze ciało. To rodzaj ekspresji naszej duszy, która kreuje otoczenie i jednocześnie się nim karmi. „To niezwykłe, że może być tak szaro i srebrzyście zarazem”.

Książka, bogato ilustrowana swobodnym pociągnięciem kreski, oddziałuje na wyobraźnię czytelnika grą kolorów i odcieni szarości. Zachęca do podróży w głąb siebie i rozpoznania własnych pragnień, wspomnień, oczekiwań. Jest biletem na samolot do miejsca, w którym naprawdę chcemy być; podróżą do tego, co nam drogie i przez nas kochane. I nie próbujcie nawet tego zrozumieć. „Człowiek myśli, że wszystko zrozumiał, a potem pojawia się masa nowych rzeczy. Niepojęte…”.

„Niesamowite przygody wynalazców”, Sophie Blitman

Z tematyki artystycznej przechodzimy do nauki; od baletmistrzów i muzyków – do inżynierów. Wyruszamy w podróż po historii wynalazczości. Poznajemy w krótkich anegdotkach najbardziej znanych wynalazców i ich cuda techniki. Mnie najbardziej podobała się o Archimedesie i Edisonie, i braciach Montgolfier, i jeszcze o Aleksandrze Bellu, i… A z resztą! Wszystkie mi się podobały.

„Niesamowite przygody wynalazców”, Sophie Blitman; ilustracje: Arnaud Clermont; wydawnictwo: Wydawnictwo RM;

Każda z nich, choć krótka to doskonale przybliża istotę wynalazku, jego wpływ na rozwój ludzkiej myśli technicznej oraz postać jego autora. Dynamiczna, sfabularyzowana, urozmaicona dialogami przesącza do młodych umysłów sporą dawkę wiedzy. Dzięki mało sformalizowanej postaci wiedza ta na długo, a może nawet na zawsze, pozostanie w pamięci. Niedawno zastanawiałam się, dlaczego podręczniki szkolne nie korzystają z takich lekkich form jak edukacyjna literatura dziecięca. Dzięki nim dzieci i młodzież dużo łatwiej przyswajają podane w nich wiadomości, które nie nużą, nie męczą i nie wywierają presji. I przyznam, że nie wiem. Może dlatego, że trudniej; że wymagałoby to współpracy przedstawicieli wielu profesji; że nie byłoby wystarczająco „szkolnie”. Bo już tak się jakoś utarło, że „szkolnie” to znaczy nudno, że z przymusu, bo przecież „obowiązek szkolny”, a obowiązek to obowiązek. Po prostu trzeba. I musi boleć. A przy okazji – ukłony dla wszystkich nauczycieli, którzy wyłamują się z tego schematu… I może ta pozycja, o której dzisiaj piszę jest właśnie dla nich, może podsunie im jakiś pomysł na kolejną lekcję lub cały cykl.

Każda historyjka poprzedzona jest krótką informacją, która umiejscawia wydarzenie w czasie i kulturze oraz przybliża sylwetkę wynalazcy. Są również daty urodzenia i śmierci, główne miejsce zamieszkania, narodowość, słynne zdanie i dziedzina badań. Jest również ciekawostka i ilustracja samego naukowca. Nie żadne zdjęcie czy portret, ale po prostu ilustracja sytuacyjna -taka, których wiele w książkach dla dzieci. Podobizna wynalazcy nie jest może wierna, ale Arnaud Clermont wydobył w niej charakterystyczne cechy wyglądu głównych bohaterów na tyle trafnie, że bez trudu czytelnicy wychwycą podobieństwo z grafiką encyklopedyczną. Ilustracji jest wiele, towarzyszą nawet tekstom anegdotek. Są kolorowe, zabawne a czasami nawet poglądowe i edukacyjne. Dzięki niej nawet istota maszyny parowej może być zrozumiała. A przecież wszyscy wiemy, że z fizyką nie ma żartów 😉

Na zakończenie uzupełnię jeszcze, że wspomniane opowiastki poprzedzone są krótkim wstępem, wyjaśniającym problemy wynalazców, przedziwne drogi wiodące do realizacji pomysłów oraz wyjaśnienie, dlaczego przez większość stuleci dominowali w tym zakresie mężczyźni. Na szczęście współcześnie się to zmieniło. Każdy może zostać wynalazcą, jeśli tylko zgromadzi wystarczającą wiedzę i uruchomi swoją wyobraźnię. A nic tak wyobraźni nie rozwija jak dobra książka. Podsuwajcie je dzieciom – one też będą kiedyś zmieniać świat.

„Hej, zagrajcie siarczyście!”, Izabella Klebańska

Przedstawię Wam bohatera książeczki, której poświęcony jest dzisiejszy wpis. Żył 53 lata w czasach, kiedy Polski nie było na mapie Europy, ale była w sercach. W jego sercu również. Stamtąd przelał ją na papier, zaklinając na pięcioliniach w dźwięki jej tradycji. Grał nie tylko na strunach fortepianu, ale również na strunach duszy, budząc najgłębiej skrywane uczucia i wolę walki o niepodległość. Stał przy pulpicie dyrygując orkiestrą polskiej opery, ale także stał na straży tożsamości kulturowej komponując muzykę z gruntu polską. Jeśli jeszcze nie wiecie kim jest, sięgnijcie razem ze swoim dzieckiem do książeczki Izabelli Klebańskiej pt. „Hej, zagrajcie siarczyście!”

„Hej, zagrajcie siarczyście!”, Izabella Klebańska; ilustracje: Magdalena Pilch; wydawnictwo: Wydawnictwo Literatura;

No i teraz wiecie już wszystko! Jest to opowieść o Stanisławie Moniuszce, w której po krótkim fabularyzowanym wprowadzeniu spotykamy się z ożywioną dialogami biografią kompozytora – nieco uproszczoną, aby była zrozumiała dla dzieci, ale wystarczająco dokładną, by niejednym zaskoczyć ich rodziców.  Wzbogacona ilustracjami oraz krótkimi cytatami z pieśni i operowych arii pozwala na śledzenie rozwoju kariery twórcy na tle prywatnego życia. Książeczkę uzupełnia płyta CD z nagraniami jego najbardziej znanych utworów. Otwiera ją, znana chyba wszystkim, pieśń „Prząśniczki”. Kończy również – tyle że nie w tradycyjnej, a współczesnej aranżacji – a’la country, z towarzyszeniem gitary klasycznej i elektrycznej (!). Są jednak również fragmenty „Halki”, „Flisa”, „Hrabiny” i „Strasznego Dworu”. W tym miejscu – tak, jak przy okazji „Bajek baletowych” – odeślę Was do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Zarówno pierwsza, jak i ostania z wymienionych oper na stałe znajdują się w jego repertuarze. Może uda się Wam razem z dziećmi „posmakować” Moniuszki na żywo? Tym bardziej, że okoliczności ku temu sprzyjają. Rok 2019 jest właśnie rokiem Stanisława Moniuszki, a dwustulecie urodzin mistrza jest naprawdę godnie obchodzone – i to w całej Polsce.  Na stronie Roku Moniuszkowskiego:  https://moniuszko200.pl/pl/ znajdziecie wiele przydatnych informacji typu „co? gdzie? kiedy?”. A dzieje się dużo!

Dla zainteresowanych tematyką oraz nauczycieli szkół podstawowych i muzycznych I stopnia polecam materiały edukacyjne wydane  z tej okazji. Znajdziecie wśród nich książeczkę informacyjną do wystawy poświęconej Moniuszce pt. „Ojciec Moniuszko”, która nadal jest dostępna w Saloniku Moniuszkowskim w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Z niej młodzi miłośnicy sztuki poznają nie tylko fakty z życia kompozytora i przyswoją przebieg kariery, ale również odkryją jej szerokie tło historyczne i kulturowe. Autorka tekstu – Iwona Witkowska omawia je bowiem wyczerpująco w jasny i na miarę dziecięcej wyobraźni sposób. Swój przekaz edukacyjny wzmacnia wyjaśnieniami trudnych terminów i pojęć.

Dostępne są również dwie gry planszowe, przybliżające sylwetkę jubilata: „Śpiewnik domowy” i „Stanisław Moniuszko”. Pierwsza z nich koncentruje się raczej na twórczości artysty, a zwłaszcza, jak sama nazwa wskazuje, na „Śpiewniku domowym” i pozwala przyswoić dzięki aplikacji z plikami audio tematykę i muzykę zawartych w nim utworów (aplikacja dostępna w GooglePlay i AppStore); druga – upowszechnia bardziej fakty biograficzne naszego dzisiejszego bohatera, pozwalając na utrwalenie wiadomości, poznanych wcześniej dzięki omówionym książeczkom. To gotowy pomysł na szkolne lekcje lub zajęcia w kołach zainteresowań.

A na deser „ Moniuszkowski śpiewnik domowy” dla dzieci z nutami w kluczu wiolinowym i tekstami najbardziej znanych pieśni, korespondujący graficznie z zaproponowanymi grami. Można zaśpiewać, można zagrać – w grę lub na instrumencie, nawet na flecie lub rozpowszechnionych w szkołach ogólnokształcących cymbałkach. I co najważniejsze – można „zagrać siarczyście”!

„Moniuszkowski śpiewnik domowy”, ilustracje: Maciej Czaplicki; wydawnictwo: Narodowe Forum Muzyki im. Witolda Lutosławskiego; partner wydania: Teatr Wielki – Opera Narodowa;

„Supercepcja” – „Początek” i „podwójny spisek”, Katarzyna Gacek

Czy coś, co powoduje, że jesteś inny niż wszyscy może stać się twoim atutem? Czy słabość można zamienić w moc? „Inność” to wcale nie defekt, to dar. O tym właśnie jest „Supercepcja” – nowa seria dla dzieci. Kilkoro jedenastolatków z nadwrażliwością sensoryczną odkrywa, że ich dysfunkcja może stać się „supermocą”, dzięki której potrafią sobie poradzić nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Potrafią pod warunkiem, że działają razem…

„Supercepcja”, Katarzyna Gacek; ilustracje: Aneta Fontner-Dorożyńska; wydawnictwo: Znak;

Właśnie ta „inność” i umiejętność pracy w grupie, wzajemnego korzystania ze swoich szczególnych możliwości oraz zwyczajna lojalność i przyjaźń są tym, co powoduje, żę „Supercepcja” jest wartościową serią dla starszych dzieci i młodszych nastolatków. Uczy, że tylko od nas zależy, jak wykorzystamy nasze zdolności i umiejętności, i uczy, że wykorzystanie w grupie potencjału wszystkich ich członków zwiększa szansę na sukces. Efektywność grupy to suma wszystkich atutów jej członków. Uczy przy tym bardzo dyskretnie, poprzez rozwój fabuły, konsekwencje i następstwo zdarzeń. A fabuła jest naprawdę ciekawa – doskonała na wakacje!

Pierwszy tom, „Początek”, to swego rodzaju wprowadzenie, przedstawienie trzech bohaterów – Julki z nadreaktywnością zmysłu dotyku, Klary – słuchu i Tymka – smaku. Każe z nich żyło nieco na marginesie w swoich grupach społecznych. Ich dziwne zachowania spowodowane zaburzeniami odczuwania powodowały, że byli postrzegani przez rówieśników jako „inni”, „dziwni” i niepasujący to standardowej szkolnej rzeczywistości. Bombardowani bodźcami ze świata zewnętrznego, które powodowały nieadekwatne reakcje organizmu, z dyskomfortem i bólem włącznie, unikali ich budząc zdziwienie, a czasami nawet śmiech. Julka zawsze chodziła w rękawiczkach, Klara w nausznikach, a Tymon po najmniejszym kontakcie z żywnością mył zęby. Okazuje się jednak, że kiedy zaczęli współpracować, byli zdolni rozwikłać, jak wyspecjalizowani agenci specjalni, każdą detektywistyczną zagadkę. Często z tego powodu pakowali się w kłopoty, częściej jednak cieszyli się wzajemną obecnością, rodzącą się między nimi przyjaźnią i zaspokajali nastoletnią potrzebę adrenaliny fascynującymi przygodami.

Drugi tom serii, „Podwójny spisek” kontynuuje tę koncepcję, z tym że grono głównych bohaterów powiększa się o kolejnych dwóch – Janka z superwzrokiem i Zosię z superwęchem. To, co ich wszystkich łączy, to wspólna znajomość ich matek, które były kursantkami tej samej grupy w szkole rodzenia w szpitalu przy ulicy Kwiatowej. Niby zupełnie zwyczajnie, a jednak wydarzyło się coś, co spowodowało, że urodzone później przez nie dzieci okazały się takie wyjątkowe. Otóż podczas jednych z zajęć nastąpił wybuch w sąsiednim pomieszczeniu, w którym Wojskowy Instytut Fizjologii Zwierząt prowadził tajemnicze badania. Być może uwolniona podczas eksplozji substancja spowodowała rozwój nadreaktywności zmysłów u mających narodzić się dzieci. Jak dotąd poznaliśmy pięcioro z nich, ciężarnych kobiet poddanych ekspozycji było jednak sześć. Możemy się więc spodziewać, że wkrótce do naszych wyjątkowych bohaterów dołączy jeszcze jeden. Czekamy z niecierpliwością.

„Wakacyjne dylematy”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci.

Ania siedziała na kanapie nerwowo tupiąc nogą. Absolutnie nie może się zgodzić na propozycję mamy. Dwa tygodnie na plaży! Toż to prawdziwa nuda! A mamie na hasło „wakacje” zawsze przed oczyma staje właśnie leżak i książka. A ona, a Eryk, a Tata – co oni mają robić? Znowu propozycja taty też nie jest taka kusząca – jezioro zarośnięte trzcinami w leśnej głuszy, wiaderko pełzających robaków i wędka. Chyba już najkorzystniejsza jest oferta Eryka, ale zdecydowanie najlepsza – jak to zwykle bywa – jest jej własna. I od razu wyobraźnia Ani podsuwa jej najładniejsze widoki – sylwetki strzelistych gór na horyzoncie skąpane w porannej mgle, zapach świerków i rosy, chrzęst kamyków pod butami trekkingowymi…

– Podsumujmy – mówi tata, otwierając jednocześnie laptop na kolanach – Ty, Olu chcesz pojechać nad morze, Ania w góry, a Eryk na spływ kajakowy, ja oczywiście do Przyjezierza. Czyli nie widzę rozwiązania…

– Przyjezierze i morze to nuda. Wakacje wcale nie są od tego, żeby się nudzić – stanowczo wyraził swoje zdanie chłopiec.

– Jak to nie? – zdziwiła się mama. – Po to właśnie są! Żeby odpocząć, nic nie robić, siedzieć sobie i patrzeć, albo czytać, nie pracować, nie myśleć, nie planować. Takie NIC – nic zamiast wszystkiego.

– No nie, niezupełnie NIC. Wakacje są po to, żeby po całym roku siedzenia w mieście pooddychać świeżym powietrzem i poobcować z przyrodą – ośmielił się doprecyzować tata.

– Właśnie. Wędrówka po górach to znakomity na to sposób – wstrzeliła się ze swoją propozycją Ania.

– A pływanie kajakiem to nie? – nadal walczył o swoją opcję Eryk.

– To już wolę morze, przynajmniej można posiedzieć – tacie propozycja mamy wydała się nagle atrakcyjna. – Wasze pomysły są za bardzo męczące, jak praca.

– A pani Elżbieta mówiła, że wakacje były wymyślone właśnie po to, żeby pracować; że dzieci w szkole miały wolne, żeby pomagać w pracach polowych, które się zaczynały z początkiem lata, a kończyły po jesiennych zbiorach. – Eryk wytoczył ciężką artylerię i powołał się na słowa swojej nauczycielki.

Jednak tata, który nie zamierzał się tak łatwo poddać i na dodatek znał łacinę (zupełnie nie wiadomo po co!) chętnie wszedł w rejony dobrze mu znane i z dużą swobodą odbił, zaserwowaną przez syna, piłeczkę:

– A wiecie skąd się w ogóle wzięła nazwa „wakacje”? – rzucił szybkie pytanie i jeszcze szybciej na nie odpowiedział – Nawiązuje do łacińskiego „vacatio”, co oznacza uwolnienie i oswobodzenie. Jak myślicie od czego?

– Od obowiązków  – pospieszył z odpowiedzią Eryk i żeby nie pozostawiać miejsca na niedopowiedzenie rezolutnie dodał – co wcale nie oznacza, że od aktywności fizycznej. Normalny człowiek, tato, potrzebuje ruchu.

– I to dużo. Żeby się rozwijać – pomogła bratu Ania, bo walka o aktywne wakacje leżała także i w jej interesie.

– Ale dorośli ludzie potrzebują już go trochę mniej – nie dała się zbić z tropu, spragniona błogiego lenistwa, mama.

– Pierwszymi wakacyjnymi turystami byli starożytni Rzymianie, a dokładniej arystokracja rzymska, czyli tzw. patrycjusze. Każdy z nich miał drugi dom, z daleka od stolicy, do którego chętnie wyjeżdżał, by odpocząć po trudach pracy w senacie – nie zważając  na to, że rozmowa popłynęła już dalej, tata uparcie wrócił do swojej wypowiedzi. – Wyjazdy na wieś. Tak to się zaczęło. Potem były uzdrowiska, góry, morze i jeziora. Ale zawsze ludzie wyjeżdżali po to, by odpocząć. A najlepiej się odpoczywa łowiąc ryby. Ja wam to mówię – tata nie pozostawił najmniejszej wątpliwości, że jednak nie zmienił zdania w sprawie wspólnych wakacji.

– Najlepiej się odpoczywa leżąc na plaży – słońce, szum wody i dobra książka – mama także nie złożyła broni. Ale od razu wtrąca się Ania:

– Nieprawda. Najfajniej jest kiedy pot zalewa ci oczy, a ty stoisz na szczycie i się cieszysz, że się tam wdrapałaś.

– I po co tyle łazić?! Jak będziesz ostro wiosłować, to pot i tak zaleje ci oczy. A zawsze możesz włożyć rękę do wody i poczuć jak rzeka płynie ci między palcami… – Eryk też  nie ustępował.

Dyskusja powoli zaczęła przeradzać się w kłótnię, w której najchętniej brali oczywiście udział Ania i Eryk. Ale tata cierpliwie coś wystukiwał na swoim laptopie i kiedy sytuacja zdawała się już być krytyczna, zabrał głos:

– Kochanie, czy zamieniłabyś nadmorską plażę na łąkę nad dużym jeziorem? – zapytał żonę – Też będziesz miała leżak i szum wody. Słońca nie obiecuję, ale nad morzem też nigdy nic nie wiadomo…

– Może być – zgodziła się mama – W sumie to byłaby miła odmiana.

– A ty Eryku, zamienisz spływ kajakowy na rafting? – dalej negocjował tata.

– Super! Nawet o tym nie pomyślałem! – rozentuzjazmował się chłopiec.

– Dla Ani zostają góry, nie te najwyższe co prawda, ale widoki ze szczytów też będą piękne – kontynuował niekwestionowany przewodnik turystyczny rodziny i dodał na zakończenie – Ja też będę miał gdzie łowić ryby. Jedziemy do Zagłuszy nad jeziorem Modrym. Taka jest moja propozycja – tata odwrócił laptop tak, aby każdy mógł zobaczyć.

Bo wakacje to nie tylko okazja żeby odpocząć w ulubiony sposób, ale również szansa, żeby pobyć ze sobą – spędzić razem czas i pokazać swoje zainteresowania innym. Trzeba tylko otworzyć się na nowe doświadczenia. To, czego nie znamy przecież również może być fajne.