„Tłusty Czwartek”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie dla dzieci

Bartek lubił słodycze, lubił ciasta, a nade wszystko lubił pączki. Niestety z powodu lekkiej nadwagi, która znacząco wzrosła po bożonarodzeniowym obżarstwie, mama ograniczyła mu te wszystkie smakołyki. I to był największy problem Bartka.

Oczywiści mógł przecież zawsze coś „ukręcić” od kolegów w szkole, przy użyciu kieszonkowego w szkolnym sklepiku czy wybłagać u kochającej go nad życie babci. Ale nie chciał tego robić. Nie, bo kochał mamę, bo nie chciał sprawiać jej przykrości, bo nie chciał oszukiwać, no i… chciał dbać o formę. Taki właśnie był Bartek – naprawdę fajny chłopiec.

Gdzieś pod koniec stycznia, gdy głód słodyczy naprawdę zaczął mu dokuczać, a tęsknota za nimi stała się nie do zniesienia, w głowie Bartka pojawiła się zbawcza myśl. Tłusty Czwartek – jedyna i niepowtarzalna okazja, żeby najeść się pączków za wszystkie czasy. Zaraz po tym, gdy zajaśniała, Bartek pobiegło do kuchennego kalendarza i zaczął gorączkowo sprawdzać, kiedy ten wymarzony dzień nadejdzie, ale niestety nie znalazł takiej informacji. Skorzystał z aplikacji „Kalendarz” na swoim smartfonie, ale i tu również niczego nie znalazł. Pozostało więc jedyne i niezastąpione źródło informacji – babcia. Kiedy następnego dnia babcia, jak zwykle, odbierała go ze szkoły, by zaprowadzić do siebie i poczęstować pysznym domowym obiadem, Bartek od razu przeszedł do rzeczy:

– Babciu, a kiedy jest Tłusty Czwartek? – zapytał.

– Oho! Widzę, że pączki Ci się marzą – zgadła babcia. – Niestety musisz jeszcze trochę poczekać. Za trzy tygodnie dopiero.

– Tak długo?! – jęknął chłopiec. – Wydawało mi się, że jakoś już teraz, na początku lutego.

– Na początku lutego był w tamtym roku. W tym jest pod koniec – wyjaśniła babcia.

– To niesprawiedliwe – skwitował Bartek. – Nie można sobie tak po prostu zmieniać daty świąt.

– Tak jest od zawsze – zapewniła babcia i rozpoczęła udzielanie dalszych wyjaśnień. – Termin Tłustego Czwartku uzależniony jest od Wielkanocy, dlatego jego data co roku się zmienia. To święto ruchome, jednym słowem – to ostatni czwartek przed Wielkim Postem. W pewnym sensie jego tradycja też się z nim wiąże. Zjadanie niezliczonej ilości pączków to rodzaj pożegnania z tłustymi smakołykami przed okresem kulinarnych wyrzeczeń.

„Skąd ta babcia to wie?”– zaczął zastanawiać się w myślach Bartek. „Nieważne! Ważne, że na pewno pączki kupi…” – przyjemnie zakończył swoje rozmyślania chłopiec. Nie zakończyła ich natomiast babcia, która zaczęła snuć je na głos:

– Pewnie miało to również i swoje gospodarskie uzasadnienie. Przed okresem postnym warto było się pozbyć ze spiżarni zapasów tłuszczu, jaj, cukru i owoców…

– To może ty też byś się swoich pozbyła? – postanowił skorzystać z okazji Bartek, a babcia, jakby czytając mu w myślach, zaraz dodała:

– A wiesz, że pierwsze polskie pączki wcale nie były słodkie? Wypiekano je z ciasta chlebowego i nadziewano słoniną. Dopiero w XVI wieku, czyli dopiero 500 lat temu zaczęto je wyrabiać na słodko.

– Wolę tę wersję – od razu zastrzegł wnuczek, na wypadek, gdyby babcia miała zamiar nawiązać do początków tradycji.

I tak oto wiedza Bartka o Tłustym Czwartku zaczęła się powiększać. Trochę powiedziała mu babcia, trochę pani w szkole, trochę wysłuchał w telewizji, ale zawsze kolekcjonował tę wiedzę i liczył dni do momentu, w którym będzie mógł się wreszcie oddać słodkiej uczcie. Dowiedział się też, że zwyczaj ten pochodzić może jeszcze z czasów starożytnych, kiedy w ostatni tydzień karnawału organizowano obfite uczty, a jedzeniem tłustych potraw świętowano odejście zimy i że swoistą odmianą obchodów Tłustego Czwartku jest podkrakowski Comber. I jest to historia niezwykle ciekawa, bo wiąże się z osobą burmistrza Combra, który był bardzo nieprzyjazny krakowskim przekupkom. Burmistrz zmarł nagle w ostatni czwartek przed Wielkim Postem. Na wieść o jego śmierci rozradowane kobiety urządziły na rynku huczną zabawę, która z czasem stała się dorocznym zwyczajem krakowskim. I do tej pory w Krakowie podaje się na stoły w tym dniu nie tylko pączki, ale również wątrobianki, ozory wędzone, kasze ze skwarkami i kapustę ze słoniną. Chociaż Bartek akurat bardzo się w tym miejscu cieszył, że mieszka w Warszawie.

Tłusty Czwartek nareszcie nadszedł i gdy tylko Bartek, zaraz po przebudzeniu, uświadomił to sobie, z werwą wyskoczył z łóżka, odprawił poranną toaletę i poszedł do kuchni, gdzie sprytnie ominął zjedzenie pierwszego śniadania, żeby w brzuchu zostało więcej miejsca na upragnione pączki. Niestety, wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jak okrutnego figla spłata mu los…

Zaczęło się już na pierwszej przerwie. Gdy tylko pani oznajmiła, że jej podopieczni mogą opuścić klasę, Bartek pędem pobiegł na pierwsze piętro i ustawił się w lawinowo rosnącej kolejce do sklepiku. Gdy tłumy przed ladą rosły, chłopiec cieszył się ze swojej przezorności i wsłuchiwał w dźwięk pobrzękujących monet w kieszeni. Nie musiał, tak jak jego koledzy i koleżanki wyjmować po dzwonku pieniędzy z plecaka, zrobił to wcześniej. Miał plan i ten plan miał za chwilę się zrealizować, bo oto nadchodziła już jego kolej. Bartek podał odliczoną kwotę, a sprzedawca w zamian podsunął mu zapakowany w serwetkę pączek. Bartek Zwycięzca wyplątał się z tłumu oczekujących i ruszył w stronę klasy, mając zamiar delektować się smakołykiem w skupieniu. Spotkał jednak Zuzię. A Zuzia, cóż, najwspanialsza dziewczyna w klasie – najładniejsza i najfajniejsza, taka, która i pogada, i pożartuje, i pocieszy… I Zuzia mruga tymi swoimi niebieskimi oczyma z długimi rzęsami, uśmiecha się, pokazując ząbki jak perełki i robi smutną minkę:

– Ale masz fajnie Bartek! Udało ci się! Ja już nie zdążę kupić przed lekcją – dziewczynka jest szczerze zawiedziona, a Bartek, cóż, dżentelmen, rycerz, spiderman, sam nawet o tym nie wiedząc, wyciąga rękę z pączkiem ku Zuzi i niedbale mówi, przeciągając samogłoski:

– Proszę! To dla Ciebie.

I „Żegnaj pączku!”, ale to już tylko w myślach.

Druga przerwa znowu zaczęła się podobnie. Biegnie Bartek do sklepiku, pobrzękuje monetami, ustawia się w kolejce, kupuje pączka, wyślizguje się z tłumu i rusza schodami do klasy na piętro. I znowu pech! Z góry zbiega Grzesiek, Janek i Staś, też pewnie po pączki i tak się spieszą, że nie widzą Bartka, wpadają na niego tak, że aż chłopiec traci równowagę. Łapie się więc w ostatniej chwili za poręcz i ratuje przed nieuchronnym upadkiem, ale wypuszcza pączka z ręki, który turla się po schodach i spada stopień po stopniu, aż wreszcie kończy swoją drogę ku przeznaczeniu pod butem pana Pawła od muzyki i zostaje mokrą plamą. I znowu „Żegnaj pączku!” kołacze się Bartkowi po głowie.

Kolejna przerwa zaczyna się tak samo, ale „skończy się inaczej!” – postanawia Bartek. Tym razem bowiem, nauczony doświadczeniem, zamierza zjeść smakołyk na miejscu, w kąciku między sklepikiem i biblioteką, żeby nie narażać się na nieprzewidziane kłopoty. Znowu Bartek ustawia się w kolejce, szykuje odliczoną kwotę i czeka na swoją kolej. Kiedy jednak znajduje się już przy ladzie z przerażeniem widzi, że zostały tylko dwa pączki. Przed nim na szczęście stoi tylko Albert z czwartej klasy, ale on niestety nie ma umiarkowania w jedzeniu i kupuje od razu dwa.

– Przykro mi! – mówi sprzedawca – Pączki się skończyły. Może chcesz lizaka? – pyta.

Ale Bartek nie chce lizaka. Tłusty Czwartek usprawiedliwia tylko jedzenie pączków, a nie innych słodyczy.

– Nie, dziękuje! – odpowiada zrezygnowany i znowu żegna się z pączkiem. Tym razem na dłużej.

Została już tylko ostatnia nadzieja. Babcia. Jeśli nie ona, to nic – kalkuluje chłopiec. W domu nie ma już na co liczyć – co, jak co, ale mama to już go pączkiem nie nakarmi na pewno.

Ale u Babci też niepowodzenie! Babcia kupiła wprawdzie pączka dla wnuczka, ale przestrzeżona zapewne przez mamę – jednego. I ten jeden pączek cierpliwie czekał na talerzyku w różyczki na Bartka, aż ten zje obiad. Kiedy jednak przyszła na niego kolej i Bartek chwycił go w rękę, by łakomie zanurzyć w nim zęby, do kuchni wpadł, zwabiony jego zapachem, Dziamgot – babciny pies – gończy polski, łakomczuch nad łakomczuchy, który sprawnie uniósł się na tylne łapy i jednym kłapnięciem chciwej paszczy połknął pączka w całości, cudem naprawdę zostawiając palce Bartka nienaruszone. A Bartka to już nawet nie zdziwiło, bo jak pech, to pech i powiedział tylko Dziamgotowi „Smacznego”, co właściwie było zbyteczne, bo pies już nawet skończył się oblizywać.

I tak oto dobiegał końca Tłusty Czwartek i ku końcowi zmierza ta opowieść, która z powodzeniem mogłaby nosić tytuł „Żegnaj pączku!”, gdyby nie to, że życie Bartka cudem się odmieniło, gdy wrócił do domu. Bo oto mama stawia po kolacji na stole pudełko z cukierni z pączkami, z których każdy rumiany, każdy polukrowany i każdy z nadzieniem różanym w środku, a mama wesoło się tłumaczy:

– No co? Dziś Tłusty Czwartek! Nie chcecie pączków?!

„Bal karnawałowy”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie dla dzieci

– Tak się cieszę! To już jutro! – piszczała Lidka, gdy tylko zabrzmiał dzwonek po ostatniej lekcji – Ale będzie fajnie! – dziewczynka skakała trzymając koleżankę za ręce. – Za kogo się przebierasz?

– Nie wiem jeszcze – odpowiedziała Anita z dużo mniejszym entuzjazmem. – I wcale nie wiem, czy będzie tak fajnie, będzie głośno, ciasno i Jurek będzie mi dokuczał.

– Oj, Anita, ty zawsze marudzisz! Zobaczysz, będzie zabawa!

– Zabawa niekoniecznie, ale na pewno będzie się działo. A ty jaki masz kostium?

– Barbie Muszkieterka. Mówię ci, będę miała taki fajny kapelusz, wiesz – taki z dużym rondem i piórami. Sukienkę będę miała niebieską, babcia mi skróciła tę z przebrania księżniczki, którą miałam w tamtym roku, ale kapelusz niestety będzie czarny, bo mama nigdzie nie mogła dostać niebieskiego, trochę nie pasuje, ale co tam. Kaśka powiedziała, że mi pióra chociaż tryśnie sprayem na niebiesko. Też będzie super! Nie?

– Cieszę się, że się cieszysz. Chociaż zupełnie nie wiem, po co się przebierać. Dyskoteka jak każda inna. O co takie halo? – zastanawiała się Anita.

– Żadna dyskoteka, tylko bal karnawałowy. A karnawał to najradośniejszy okres w roku – trzeba się cieszyć, tańczyć, śpiewać i koniecznie przebierać. Bo dawno temu ludzie wierzyli, że w ostatnie dni karnawału po świecie chodzi kusy, czyli diabeł i porywa ludzi, więc żeby go zmylić trzeba robić wrażenie, że jest się kimś innym. Dlatego ja będę Barbie Muszkieterką, Wojtek – smokiem, Adam – zombie. A ty? – Lidka próbowała przekonać przyjaciółkę do idei dobrej zabawy.

– Sama nie wiem, mama podsuwała mi kilka pomysłów, ale chyba żaden nie jest fajny… – powiedziała zmartwiona Anita, bo to, co dla Lidki było źródłem radości, dla niej było tylko troską.

– A co ci proponowała? – nie poddawała się dziewczynka. Za wszelką cenę chciała wlać choć trochę zapału w serce koleżanki przed jutrzejszym szkolnym balem karnawałowym.

– Księżniczka, biedronka, kucharka, wróżka, dżokejka i takie tam… – Anita nadal nie dawała się rozruszać.

– Ale dżokejka to fantastyczny pomysł! – radośnie wykrzyknęła przyjaciółka. – Przecież uwielbiasz konie i uczysz się na nich jeździć. I masz już dużo rzeczy do przebrania – wysokie czarne buty do jazdy i toczek. Super! Wiesz?! Mam pomysł. Dam ci moje białe rurki, włożysz białą bluzkę i będziesz dżokejką jak z obrazka. Ale będzie ekstra! Pożycz jeszcze od pani Agnieszki ten długi, cienki patyk, nie pamiętam jak się nazywa, co się nim konia dotyka, żeby szybciej jechał…

– Szpicruta – wtrąciła Anita – ale pani Agnieszka mi go nie pożyczy, bo ciągle go potrzebuje.

-Co ty! Jak poprosisz, to na pewno jeden dzień jakoś bez niej wytrzyma. – zarażała optymizmem Lidka.

– No nie wiem…

Każda inna osoba pewnie już by się poddała, bo ile można wysłuchiwać skarg, zażaleń i powątpiewań. Ale nie Lidka. Lidka zawsze się wszystkim cieszyła, we wszystkim zawsze znalazła dobre strony i lubiła się śmiać. Lubiła też, gdy śmiali się inni. Nie ustępowała więc i walczyła o radość na twarzy przyjaciółki do końca.

– Chodźmy do mnie. Kaśka już pewnie wróciła ze szkoły. Może coś jeszcze wymyśli – niezmordowana dziewczynka ciągle pracowała nad udanym balem karnawałowym.

Kaśka rzeczywiście była już w domu. Leniwie przeglądała podręcznik do wiedzy o kulturze, wierząc, że w ten sposób przygotuje się do jutrzejszego sprawdzianu i tylko czekała na okazję, by odłożyć to zajęcie na później. Gdy tylko nadarzyła się okazja, w postaci niezbędnej wręcz pomocy w przygotowaniach do balu karnawałowego, natychmiast z niej skorzystała. Tym bardziej, że pozostawało to w wyraźnym związku z tym, czego właśnie próbowała się nauczyć: „Tradycja balów karnawałowych nie jest do końca jasna. Najczęściej jej korzeni historycy kultury doszukują się w starożytności, w obchodach z okazji obniżenia się wód Nilu w starożytnym Egipcie, w kulcie greckiego boga Dionizosa lub rzymskiego Saturna. Inni uważają, że dzisiejsza forma karnawału może wywodzić się ze średniowiecznych tradycji chłopskich, kiedy to skakano i tańczono przy ognisku, a im doskonalsze były te popisy, tym bogatsze miały być najbliższe plony. Pierwsza wzmianka o karnawale pochodzi z roku 1094 i dotyczy karnawału weneckiego. W tamtych czasach karnawałowe szaleństwa miały wielkie znaczenie dla chrześcijan, co wiązało się z „carne vale”, czyli „pożegnaniem mięsa” przed zbliżającym się Wielkim Postem. Do Polski zwyczaj ten przywędrował z Włoch wraz z królową Boną. Z tłumaczenia z włoskiego słowa „carnavale”, czyli rozstania z mięsem, został nazwany mięsopustem. Bardzo szybko przeszczepione na nasz grunt europejskie zabawy karnawałowe nabrały swoistego charakteru, zgodnie z polskimi tradycjami i obyczajami. Zgodnie z tym staropolski karnawał był hałaśliwy, wesoły i gwarny. W miastach odbywały się wystawne karnawałowe uczty, bale i zabawy, które stanowiły też doskonałą okazję dla młodzieży rozpoczynającej dorosłe życie do poszukiwania męża lub żony.” Ale bal karnawałowy jest jednak znacznie bardziej pociągający w praktyce. Kaśka jednak zamiast balu miała jutro klasówkę…

– Dżokejka, mówicie – dziewczyna zaczęła się zastanawiać – Twoje białe rurki rzeczywiście będą idealne – zwróciła się do siostry – Ale przydałaby się marynarka, ciemna najlepiej – Kaśka snuła własną wizję i w poszukiwaniu koncepcji ruszyła w stronę swojego pokoju. W tym czasie Anita wciągała już przyniesione przez Lidkę spodnie. Były trochę za krótkie, ale w długich jeździeckich butach nie będzie tego widać. Po chwili wróciła Kaśka, niosąc granatową marynarkę od swojego szkolnego mundurka.

– Przymierz to – podała ubranie koleżance siostry – jesteś wysoka jak na swój wiek, zupełnie odwrotnie niż ja. Powinna prawie pasować – powiedziała Kaśka i zaczęła podwijać pod spód rękawy. Anita wyglądała naprawdę imponująco. Gdy strój dopełnią buty i toczek, przebranie będzie skomponowane idealnie. Dziewczynka przejrzała się w lustrze i Lidce zdawało się, że przez chwilę widziała błysk w oku przyjaciółki. Czyżby się wreszcie udało?

– No! Całkiem fajnie! Może być… – powiedziała Anita, a to oznaczało, że dziewczynka jest naprawdę wreszcie zadowolona. Swojemu szczęściu można przecież dawać wyraz w różny sposób…

– Całkiem do przyjęcia! – zaczęła ją ze śmiechem przedrzeźniać Lidka i zaraz dodała:

– Dla mnie bomba!

„O zachowaniu się przy stole”. Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

O zachowaniu się przy stole, Małgorzata Połeć-Rozbicka
O zachowaniu się przy stole, Małgorzata Połeć-Rozbicka

Michalina pieczołowicie składała serwetki w kolorze ciemnej jagody w fantazyjne żagle i ustawiała je na talerzykach. Tata kończył właśnie przyrządzać sos balsamiczny do wieprzowych roladek, a w piekarniku dopiekały się, w towarzystwie ziół prowansalskich, ziemniaczki francuskie. Każdy weekend u taty zawsze rozpoczynał się przepysznym obiadem. Tata – miłośnik kulinariów, mistrz kuchni i zawodowy kucharz z wielką troską dbał o podniebienia swoich dzieci i uczył ich od zawsze sztuki delektowania się posiłkiem – jedzenie nie tylko miało być smaczne, ale i ze smakiem powinno być podane. Michalina ostatni raz rzuciła okiem na stół w jadalni. Czegoś jeszcze jej brakowało.

– Już wiem! Gdzie masz świeczki? – zapytała tatę.

– W kredensie, na drugiej półce od góry, a w prawej szufladzie są te do podgrzewacza – odpowiedział tata, próbując przekrzyczeć jednostajny szum elektrycznego okapu.

Dziewczynka wyjęła z kuchennej szafki szklaną miskę, nalała do niej wody i włożyła kilka świeczek w aluminiowych osłonkach, które natychmiast zaczęły wolniutko żeglować po ograniczonej powierzchni. Potem zerwała kilka płatków z kwiatu storczyka, kończącego swój żywot na parapecie okiennym i delikatnie ułożyła je na powierzchni wody. Stół był już udekorowany wspaniale. Brakowało tylko Leona, który właśnie powinien kończyć swój trening piłkarski. Tata już nawet zaczynał się niepokoić, że obiad wystygnie, ale na szczęście w korytarzu rozległ się głos dzwonka. Oboje wybiegli do przedpokoju, Michasia przekręciła zasuwkę i w drzwiach stanęli Leon z mamą. Chłopiec wbiegł do środka i rzucił się tacie na szyję.

– Bawcie się dobrze u taty! Pamiętajcie o myciu zębów! – powiedziała mama na pożegnanie, a w zamian dzieci dały jej soczystego buziaka. – Pa, pa! – zawołała już z piętra niżej.

– Myjcie ręce i siadajcie do stołu! – powiedział tata, zamykając za nią drzwi. – Dziś na deser – niespodzianka. Lepiej się pospieszcie.

Obietnica poobiednich słodkości zadziałała. Dzieci po chwili siedziały już przy stole, a tata podawał na półmisku gorące danie. Pachniało wspaniale, aż ślinka ciekła. Chłopiec niecierpliwie wiercił się na krześle, machając nogami we wszystkich możliwych kierunkach, sprzedając co chwilę przypadkowego kopniaka starszej siostrze. A ta straciła wreszcie cierpliwość:

– Leonie, siedź spokojnie! Jak ty się zachowujesz przy stole?

– Michasia ma rację. Usiądź porządnie, oprzyj ręce nadgarstkami o krawędź stołu i poczekaj, aż wszyscy zaczniemy jeść – zwrócił uwagę tata, bo syn już zabierał się do nakładania sobie posiłku. – To nieładnie zaczynać posiłek samemu. Poczekaj chwilę, aż wszystko przygotuję i do was dołączę.

Leon niezbyt chętnie, ale jednak, przyjął pozycję zasugerowaną przez ojca. Na szczęście nie musiał długo czekać, bo nie wiadomo ile jeszcze by wytrzymał i wokół stołu zasiedli już wszyscy domownicy.

– Tato! Jak to pięknie wygląda i cudownie pachnie! – dziewczynka upajała się widokiem pieczonych ziemniaczków, ozdobionych listkami świeżej bazylii.

– Mam nadzieję, że tak samo będzie smakować! – tata wyraźnie się ucieszył, że jego starania zostały docenione – Jedzmy, bo wystygnie – i już zamierzał podać córce półmisek, żeby wybrała dla siebie kawałek mięsa, gdy niespodziewanie wylądowała na nim ręka Leona i porwała smakowity kąsek.

– Leoś?! – wyraziła swoje niezadowolenie siostra.

-No co? Głodny jestem! – tłumaczył się chłopiec.

– Synku – zaczął tata, a to oznaczało, że za chwile zacznie się dłuższy wykład – sztućców używali już ludzie pierwotni, a ty w XXI wieku nie możesz?

– Jak to? – zainteresował się chłopiec – Naprawdę! Przecież oni tylko biegali z dzidami, polowali na mamuty i zbierali nasionka w lesie.

– A sztućce mieli! – zapewnił tata – I wcale nie zmyślam. Archeolodzy już w wykopaliskach sprzed tysięcy lat znajdowali czerpaki do płynów, z których ludzie pili wodę, podnosząc je wprost do ust. To był taki prototyp łyżki. Łyżka była pierwszym sztućcem, czyli przyrządem wykorzystywanym przez ludzi do jedzenia pokarmów.

– No właśnie. A Michasia nie podała łyżek! –  Leon dalej się bronił.

– Do łyżek zaraz potem dołączyły noże, które zaczęły pomagać w porcjowaniu mięsa, a noże dały początek widelcom – wyjaśniał prywatny znawca kuchni.

– Widelce pochodzą od noży? – zdziwiła się tym razem córka. – Aż trudno w to uwierzyć.

– Wyobraź sobie – tata namawiał, by poszła za tropem ludzkiej myśli – niewielki kawałek mięsa, nadziany na ostrze, był idealną porcją, którą wygodnie można było dostarczyć do ust. Stąd właśnie wziął się widelec – ostry szpikulec, na którym znakomicie trzymają się niewielkie porcje pokarmu.

– A z czego niby robili te sztućce, jak nie znali jeszcze stali? – wietrzył podstęp Leon. Ale tata był przygotowany na takie pytanie:

– Pierwotnie sztućce były drewniane, w XVI wieku płatnerze zaczęli je wykonywać z metalu: z miedzi, cynku, srebra. W Polsce pierwszy słynny, przepięknie zdobiony, zestaw sztućców zakupił Wacław Potocki.

– Ojej! Nasz pra-, pra-, pra-, pradziadek – ucieszyła się Michalina.

– Nie – roześmiał się tata – to tylko zbieżność nazwisk. Ale porządne zachowanie przy stole dotyczy wszystkich.

– Ale po co? – nie mógł się pogodzić z koniecznością posiadania dobrych manier chłopiec.

– To kwestia kultury i higieny – cierpliwie tłumaczył tata – kiedy bierzesz z półmiska jedzenie ręką, dotykasz nią też pozostałych porcji, które wkrótce weźmie ktoś inny. Myślę, że i ty nie chciałbyś jeść kawałka mięsa, które ktoś dotykał swoim palcem – czasami brudnym, czasami obślinionym… – odwołał się do niezbyt estetycznych obrazów, które jednak podziałały:

– Fuj! – wykrzyknął Leon, a Michalina dołączyła do niego i zaprotestowała:

– Tato!!! To obrzydliwe! Przy jedzeniu nie mówi się takich rzeczy.

– No tak, to prawda – zgodził się tata i od razu przypomniał delikatnie synowi – nie mówi się też z pełną buzią i zamyka się usta podczas rozgryzania.

Ale chłopiec w ogóle nie przejął się kierowaną do niego uwagą. Podniósł się i raźno wyciągnął rękę po solniczkę, stojącą na drugim krańcu stołu, trafiając mankietem koszuli dokładnie między usta siostry, a kawałek roladki wieprzowej na widelcu, którą ta za chwilę miała zamiar połknąć. Efekt zdarzenia nikomu się nie spodobał: ani Leonowi, którego rękaw koszuli nieuchronnie się pobrudził, ani Michasi, która straciła swój pokarm w pół drogi, a usta już miała otwarte, ani tacie, którego T-shirt z nadrukiem ulubionego zespołu przyjął na siebie kilka kropel, rozchlapanego przez upadającą roladkę, sosu.

– A przecież mogłam ci podać – skwitowała dziewczynka – wystarczyło poprosić…

– Tę lekcję Leosiu, chyba zapamiętasz. Od stołu się nie wstaje i nie sięga się przez niego ręką, żeby wziąć coś, czego potrzebujesz. Wystarczy grzecznie poprosić sąsiada. Na pewno chętnie ci pomoże – rozpoczął kolejny wykład tata. Nic więc dziwnego, że Leon skrzywił się i naburmuszył. Ojciec jednak czujnie to zauważył i żeby nie psuć, miło zapowiadającego się weekendu, szybko dodał:

– Nic się nie stało! Człowiek uczy się na błędach!

I w tym momencie jego widelec z brzękiem dotknął kuchennej podłogi.

– O, kurczę! – poskarżył się tata.

– A czasami coś się po prostu zrobi przypadkiem… – wziął Leon należny mu odwet, za wszystkie wcześniejsze strofowania i pouczenia – i wtedy wystarczy przeprosić!

– Przepraszam! – zreflektował się tata.

– Naprawdę, nie ma problemu! Nie przejmuj się tym, proszę! – z nutą nonszalancji odpowiedział chłopak i to zachowanie, zgodne z etykietą, sprawiło mu nagle wielką przyjemność.

„Przy wigilijnym stole”. Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

Zabrzmiał dzwonek na pierwszą lekcję, ale wbrew codziennemu zwyczajowi, dziś niewiele zmienił. Korytarz nie opustoszał i nie zaległa w szkole cisza. Wręcz przeciwnie. Raźnym krokiem, żeby nie powiedzieć: biegiem, bo to wbrew obowiązującemu regulaminowi, przemieszczali się po nim liczni uczniowie, niosąc różnego rodzaju paczki, pakunki, torby, a nawet pokaźnego rodzaju choinki z najprawdziwszego PCV. Dziś jest ostatni dzień szkoły przed bożonarodzeniowymi feriami, a to oznacza, że każda klasa urządza klasową Wigilię. IVa też.

Franek i Kuba, a więc największy klasowy mózg i największy klasowy osiłek właśnie kończyli składać z dużym powodzeniem sztuczną choinkę, dostarczoną do szkoły przez tatę Liliany. Andrzej, Adam, Olek, Błażej i Marzena żonglowali z wielkim hukiem szkolnymi ławkami tak, aby powstał jeden, duży wigilijny stół. Adela i Bartek rozpakowywali tekturową i plastikową zastawę stołową, a Piotrek próbował uruchomić w odtwarzaczu CD płytę z kolędami. Robota, jak to się mówi: „szła”, albo „wrzała” w najlepsze, gdy odpowiedzialna za wigilijny stół Marzena z wrzaskiem oznajmiła, że obrusa nie ma, bo zupełnie o nim zapomnieli i nikomu nie zostało przydzielone zadanie jego przyniesienia.

– Spokojnie! – próbował uspokoić sytuację Adrian – Przecież może być bez obrusa.

– No coś ty! – jeszcze bardziej zdenerwowała się Marzena – Jak to?! Bez obrusa?! Obrus musi być i to biały!

– Wcale nie musi być biały, u mnie zawsze jest zielony, bo do choinki pasuje – włączyła się Brygida.

– A u mnie jest kremowy, najładniejszy – krzyknął ktoś z rogu sali.

– Biały! – niemal jednocześnie zawołali Franek i Kuba, którzy właśnie próbowali zamontować gwiazdę na czubku drzewka.

– Tak, czy inaczej będzie bez obrusa, bo nie ma – skwitował Adrian ze swoim zwyczajnym spokojem.

– A sianko? – nagle zapytała Agnieszka.

Sianko. To jest problem. Jak nie ma obrusa, to gdzie położyć sianko? A sianko musi być. Każdy to wie. I dlatego właśnie zaległa cisza. Teraz kwestia obrusa okazała się bezsporna. Musi być. Bo sianko, oprócz tego że symbolizuje narodzenie Jezusa w ubóstwie, to przecież ma wróżyć dostatek i urodzaj przez cały rok, tak jak dawniej ustawiane w rogu izby snopy zboża.

– Ja wiem – nagle przerwała ogólne milczenie Amelka – na międzyklasowy turniej koszykówki robiliśmy taki transparent na prześcieradle…

– No jasne! – zawołała Monika i biegiem rzuciła się do szafki, a wraz z nią Klara, Iza, Robert i Michał.

– Tylko nie podrzyjcie! – ostrzegł cierpliwie Adrian – Bo znowu obrusa nie będzie…

I wśród ogólnego chaosu i tumultu na zestawione ławki powędrowało prześcieradło z czerwonym napisem zrobionym farbą: „IVa PO ZWYCIĘSTWO!”

– Może jednak odwrotnie, napisem do dołu – Adrian nadal instruował i ta wskazówka nagle wszystkim wydała się istotna, bo prześcieradło zatrzepotało w powietrzu i napis powędrował na spód, a zaraz pod niego – sianko.

– No teraz to naprawdę dobra wróżba! Będziemy mieli najlepszą średnią w szkole – ucieszyła się Agnieszka. – Moja mama zawsze wkłada sianko pod wigilijny obrus i zawsze się wszystko dobrze układa – dodała na potwierdzenie swoich słów.

Skoro stół został już nakryty, Adela i Bartek zaczęli rozstawiać talerze, a znakomita większość klasy przystąpiła do ubierania choinki. Kolejne ręce śmigały między pudełkiem z ozdobami a drzewkiem, i kolejne świecidełka dumnie prezentowały się na miękkich plastikowych igiełkach.

– Nie pachnie – skonstatował Arek.

– A jak ma pachnąć? Sztuczna jest – uciszył go Kuba.

– Prawdziwe też nie zawsze pachną, bo są hodowlane, na sztucznych nawozach pędzone – dorzucił Franek.

– U mojego dziadka zawsze pachnie – nie dawał za wygraną Arek.

– To gdzie on mieszka? W lesie? – zaciekawił się kolega.

– W lesie. Jest leśnikiem, przywozi choinkę z lasu w wigilię rano i tak pachnie, że aż kręci się w głowie.

– To nieekologiczne – wtrąciła się Iza.

– A właśnie, że ekologicznie – bronił dziadka Arek –bo sztuczne się nie utylizują i zaśmiecają środowisko. A poza tym, to zgodne z tradycją. Żywe pachnące drzewko ma przypominać ludziom o upadku i odkupieniu ludzi. To takie drzewo życia, czyli dar nieśmiertelności. Musi być prawdziwa.

– Wcale nie musi. Zwyczaj ubierania choinki przyszedł do nas z Niemiec pod koniec XVIII wieku, wtedy nie było sztucznych choinek. A teraz są – nie zgodziła się Olga.

– Właśnie. Wtedy ubierało się choinki jabłkami, orzechami i piernikami, a teraz szklanymi bombkami – dorzuciła Lena – najważniejsze, żeby gwiazda na czubku była, bo to symbol gwiazdy betlejemskiej.

– Ja się zgadzam z dziewczynami – zabrał głos Adrian – moja siostra jest uczulona na prawdziwą choinkę i u nas w domu zawsze jest sztuczna. A i tak jest fajnie.

– Pewnie, że fajnie. A najfajniej jak leżą pod nią prezenty – zakończył dyskusję Kuba.

I z tym stwierdzeniem to już się wszyscy zgadzali, a Franek nawet wzmocnił ten przekaz:

– Prezenty pod choinką muszą być, bo przypominają o pierwszych darach pasterzy dla dzieciątka, nie mówiąc już o św. Mikołaju.

Tymczasem w drugiej części sali trwała inna dyskusja. Adela i Bartek skończyli właśnie nakrywać stół, gdy Mariola uparcie im dowodziła:

– Za mało nakryć postawiliście.

– Coś ty. 26. – nie poddał się krytyce chłopiec.

– Za mało – upierała się Mariola.

– Jest nas 25, plus pani Kasia, to 26.

– Ale jedno musi być więcej. To 27. – dalej dowodziła dziewczynka.

– Po co? Nikogo więcej nie będzie – wtrąciła się Adela.

– Ale taki jest zwyczaj. Jedno nakrycie więcej – Mariola nie dawała za wygraną – Dla wędrowca, albo niezapowiedzianego gościa. To wyraz pamięci o naszych bliskich, nieobecnych, którzy nie mogli dotrzeć ze względu na odległość. Mój tata jest marynarzem i często na Wigilii go nie ma. Siadam wtedy koło pustego nakrycia i wyobrażam sobie, że jest.

– A ja, że to moja babcia, która już nie żyje – niespodziewanie włączył się do dyskusji małomówny Czarek. – Bardzo ją lubiłem.

– Aha – powiedziała Adela i bez słowa dostawiła brakujące nakrycie, a Klara i Michał zaczęli ustawiać pomiędzy nimi półmiski z przyniesionymi potrawami, z których każda, jak nakazuje zwyczaj była postna, czyli pozbawiona mięsnych dodatków. Były pierogi z kapustą i grzybami, ryba w galarecie, karp smażony, ryba faszerowana z sosikiem tatarskim, postna kapusta, barszcz czerwony, kompot z suszonych owoców, śledzik z cebulką, ryba po grecku, która wcale nie jest greckim daniem, sałatka jarzynowa i kluski z makiem. W ten właśnie sposób przygotowania powoli dobiegały końca – stół nakryty i choinka ubrana. Liliana w skupieniu rozkładała jeszcze na stole papierowe serwetki z bożonarodzeniowym motywem, gdy niespodziewanie podniosła wzrok na stół, skupiła go na rozstawionych półmiskach i zamarła:

– Ale plama! –zawołała.

– Gdzie?! – szybko zareagowała Adela, która czuła się odpowiedzialna za kulinarny aspekt klasowej Wigilii.

– Nie widzisz?! – nie dowierzała Lilka.

– Nie… – zupełnie skołowaciała Adela nie mogła zrozumieć, o co chodzi koleżance, dopóki ta nie wyjaśniła:

– Potraw jest jedenaście!

– O kurczę!!! – zmartwiła się dziewczynka. No i się zaczęło. Kto nie dopilnował, kto nie przyniósł i dlaczego, czyja to wina, bo przecież ogólnie wiadomo, że potraw na Wigilii powinno być dwanaście. I nie pomogły tłumaczenia Andrzeja, że kiedyś najubożsi stawiali na stole siedem dań, zamożniejsza szlachta dziewięć, a bogaci magnaci jedenaście. Dziś musi być dwanaście, bo jest dwunastu apostołów. Poza tym dwunastka symbolizuje bogactwo, a przecież każdy chce pojechać na zieloną szkołę wiosną. Czyli musi być dwanaście. I koniec! Hałas, harmider, rwetes, jednym słowem kłótnia. Nic dziwnego, że w drzwiach pojawiła się pani Kasia i próbowała uciszyć klasę. Niestety nie na wiele się to zdało, bo przez znakomitą część uczestników konfliktu nawet nie została zauważona. Dopiero kiedy klasnęła w dłonie dwa razy i krzyknęła donośnym głosem „Cisza!” pozwolono jej dojść do słowa. A słów było zaledwie kilka:

– Nie wolno się kłócić w Wigilię, bo będziecie żyć w niezgodzie cały rok!

No tak! Jakoś wszyscy o tym zapomnieli… Teraz za to uspokoili się nagle i zaczęli zastanawiać się nad konstruktywnym rozwiązaniem problemu.

– Ja mam czekoladę – powiedział Błażej.

– No co ty? Czekolada jako potrawa wigilijna? To tak jakbyś jajko z niespodzianką włożył do święconki – skarciła go Klara.

– To może woda niegazowana do picia z dystrybutora w stołówce? – podsunął swoje rozwiązanie Kuba.

– E tam! – powiedziała Amelka, po czym przełożyła na pusty talerz trochę śledzia z cebulką i polała go sosem tatarskim od ryby faszerowanej – Proszę bardzo! Śledź w śmietanie! Dwunasta potrawa na szczęście.

Wszyscy popatrzyli na dziewczynkę z uznaniem, chociaż niewątpliwie z największym uznaniem popatrzył Czarek, bo podszedł do plecaka i wyjął gałązkę jemioły. Zawiesił ją nad drzwiami, wziął Amelkę za rękę i sprzedał jej soczystego buziaka w policzek. A po nim Franek pocałował Izę, Lilka Błażeja, a Kuba Mariolę.

– No, dość już tych miłości! – przerwała romantyczną atmosferę Adela – trzeba zaprosić panią Kasię.

A pani Kasia, jako że uczyła angielskiego i znała się na kulturze anglosaskiej o jemiole wiedziała wszystko – że od dawna uważano ją za roślinę magiczną, że podczas Wigilii wieszano ją aż w trzech miejscach: nad stołem, nad drzwiami i nad paleniskiem, a później kominkiem. I że nieprawdą jest, że jemioła służy swoją magią tylko zakochanym, ale że ta, zawieszona nad stołem zjednuje pomyślność losu wszystkim uczestnikom wieczerzy, ta znad drzwi  broni dostępu złym mocom i chorobie, a ta znad ognia chroni przed pożarem. Wyjaśniła również istotę świecy wigilijnej, która wywodzi się z holenderskiej tradycji ustawiania lampionów przed drzwiami wejściowymi, co symbolizować miało zaproszenie dla Maryi i Józefa, aby dzieciątko narodziło się w każdym domu. Ograniczyła się jednak do ustawienia świecy na stole bez zapalania, w obawie, aby czujnik dymu nie sprowadził na klasową wigilię zastępu straży pożarnej.

I tak oto, chociaż nie było jeszcze pierwszej gwiazdki, bo ta zwykle pojawia się na niebie w grudniowy wieczór dopiero koło16.00, a nie w okolicach 10.00 rano, rozpoczęła się klasowa wigilia. W podniosłym nastroju, ze słowami najbardziej chyba znanej na całym świecie kolędy „Cicha noc”, przetłumaczonej na 300 różnych języków i śpiewanej w najdalszych zakamarkach ziemskiego globu, wszyscy członkowie klasy IVa zaczęli składać sobie życzenia i dzielić się opłatkiem. Biały, cieniutki, niekwaszony chleb, którym łamali się chłopcy i dziewczęta objawiał swoją moc w uśmiechach i darowaniu win, w zażegnaniu waśni o zgubiony ołówek i pogryzioną gumkę, o brzydkie słowo i o wyszydzenie, w wybaczeniu i w niemej obietnicy, że to się już nie powtórzy. Za sprawą wigilijnego opłatka stawali się jednością i choć na tym monolicie przez następny rok znowu pojawią się pęknięcia, to w przyszłym roku, przy wigilijnym stole, ponownie zostaną posklejane. Ta moc polskiej tradycji dzielenia się opłatkiem żyje już setki lat, choć pierwsze wzmianki o niej pochodzą dopiero z XVIII wieku i trwać będzie, niezależnie czy łamać się nim będą osoby wierzące, czy nie. Bo moc opłatka nie zamyka się tylko w wierze, ale przede wszystkim w miłości i ludzkim odruchu wybaczania i czynienia dobra.

A kiedy już wszyscy złożą sobie płynące z serca życzenia, będące dowodem na wyzbycie się zawiści, rywalizacji i złośliwości, zasiądą do wspólnego wigilijnego stołu. Towarzyszyć im będą dźwięki kolęd i pastorałek, pieśni o tematyce bożonarodzeniowej, które śpiewane są w Polsce już od ponad czterystu lat i których liczba sięga dziś pół tysiąca. Będzie łączyć ich jeden stół – symbol wyzbycia się wszelkich wzajemnych niechęci i jedna wiara w odrodzenie się dobroci w człowieku oraz słowa kolędy, którą wspólnie zaśpiewają:

„Przybieżeli do Betlejem pasterze.

Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze.

Chwała na wysokości, chwała na wysokości,

A pokój na ziemi…”

– I w klasie! – dodała pani Kasia, życząc swoim podopiecznym „Wesołych Świąt!”

Zwyczaje na Dzień Dobry! Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

Kiedy Piotruś zszedł do szatni, dziadek już na niego czekał – wyprostowany, uśmiechnięty i elegancko ubrany. Z dużą swobodą rozmawiał z babcią Malwiny, nieznacznie podkreślając swoją opowieść subtelną gestykulacją. Piotruś – nie zamierzając mu przerywać – szybko zmienił buty i naciągnął bluzę, po czym zjawił się przed nim jakby nie wiadomo skąd.

– Jestem! – zameldował wesoło – Idziemy na lody? – wypalił i sam się zdziwił skąd przyszedł mu do głowy taki pomysł.

– Czemu nie? – podchwycił dziadek, ale nagle przypomniał sobie o czymś i uzupełnił – Ale najpierw odbierzemy Weronikę z przedszkola.

Za chwilę do czekających dołączyła Malwina i we czwórkę ruszyli w stronę drzwi. Piotruś pobiegł pierwszy i natarł na nie, aż stęknęły, po czym wypadł na ulicę a drzwi zamierzały zamknąć się z hukiem. Dziadek jednak chwycił je za klamkę, przytrzymał i uprzejmie zwrócił się do babci Malwiny:

– Proszę bardzo!

– Ach, panie Władziu! Pan to zawsze taki dżentelmen.

– Cała przyjemność po mojej stronie! Mam nadzieję, że jutro znowu się spotkamy – powiedział dziadek na pożegnanie i skinął głową. Piotruś tymczasem niecierpliwił się na chodniku, mając na uwadze czekającą go słodką przyjemność i gdy tylko dziadek dołączył do niego, powiedział z wyrzutem:

– Ty tu dziadku gadasz sobie z babcią Malwiny, a Weronika na nas czeka i płacze tam pewnie w przedszkolu samotna i opuszczona.

Dziadek roześmiał się na myśl o niecierpliwie czekającej na powrót do domu zawsze rozbawionej i rozgadanej Weroniki i postanowił nie dać się wnuczkowi wystrychnąć na dudka:

– Coś mi się wydaje, że to nie Weronika, ale lody czekoladowe stoją ci przed oczyma.

Postanowił jednak już dłużej nie zwlekać i dwaj panowie raźno wyruszyli w stronę przedszkola. Na nieszczęście Piotrusia w ich stronę podążał z przeciwka sąsiad dziadka – pan Bogusław i z daleka już słał im uśmiechy, a gdy tylko się do nich zbliżył, uchylił czapkę cyklistówkę i wyciągnął prawą rękę na powitanie. Starsi panowie uścisnęli sobie dłonie, a Piotruś niecierpliwie przebierając nogami, naburmuszony i zły, że lody znowu się odwlekają, z niechęcią wymamrotał:

– Dzień dobry!

– Dzień dobry Piotrze! – powiedział pan Bogusław – Pozwól uścisnąć sobie prawicę dzielny młodzieńcze! – dodał i wyciągnął rękę w stronę Piotrusia. Nieco zbity z tropu tym zachowaniem i dziwną przemową sąsiada, Piotruś nieśmiało wyciągnął prawą dłoń do powitalnego gestu. Jednocześnie połechtany „młodzieńcem” i to na dodatek „dzielnym”, nie mówiąc już o dorosłym „Piotrze” mocno i pewnie odwzajemnił uścisk swojego rozmówcy. Zadziwiony siłą Piotrusia, pan Bogusław docenił chłopca:

– No, widać, że z ciebie już prawdziwy mężczyzna – po rycersku już się witasz. Masz krzepę kolego – po czym wdał się w krótką pogawędkę z panem Władysławem.  A Piotruś tymczasem, zniecierpliwiony powiększającym się opóźnieniem próbował znaleźć sobie jakieś zajęcie. Nic mu jednak nie przychodziło do głowy, bo uparcie siedział w niej rycerz, o którym wspomniał pan Bogusław. Kiedy tylko rozmowa dwóch panów się zakończyła i wizja lodów stawała się coraz bliższa, Piotruś zagaił rozmowę:

– O co z tym rycerzem chodziło, dziadku – przecież nie mam ani miecza, ani tarczy, ani nawet zbroi, nie mówiąc już o koniu.

– Nie masz – zgodził się dziadek – ale po rycersku się umiesz zachować.

– Ja mu tylko rękę podałem… – nie rozumiał Piotruś.

– Ano właśnie! Kiedyś, kiedy rycerze chodzili zawsze uzbrojeni, podając sobie prawe dłonie oznajmiali rozmówcy, że nie mają wrogich zamiarów. Podanie prawej ręki wyraźnie dowodziło, że nikt nie trzyma w niej miecza ani nie ukrywa sztyletu. Podobnie było z uchylaniem przyłbicy. Przyłbica to przednia część hełmu rycerskiego, która osłaniała twarz. Kiedy rycerz szykował się do walki, opuszczał ją, żeby się chronić. Gdy przyłbica była otwarta, wiadomo było, że jej właściciel nie szykuje się do bitki.

– To dlatego pan Bogusław podniósł na chwilę czapkę, kiedy nas zobaczył – zawołał zadowolony ze swojego odkrycia Piotruś.

– No właśnie! Bo przyłbicę trzeba było uchylić wcześniej, żeby przeciwnik nie zdążył rozpędzić konia do natarcia – uzupełnił dziadek.

– Szkoda, że nie mam czapki – powiedział Piotruś – od razu bym ją zdejmował, gdybym Bartka zobaczył. On jest, dziadku ogromny  i w ogóle nie warto się z nim bić, bo i tak zawsze dostanie się łomot. A tak, to by już nie mógł… – rozmarzył się Piotrek na myśl o sprytnym uniknięciu starcia z zawsze skłonnym do awantury Bartkiem.

– Pod warunkiem, że Bartek okazałby się rycerzem, a nie zwykłym zbójem – ośmielił się powątpiewać dziadek.

– A jak to poznać? –drążył temat wnuczek.

– Dziś rycerzy nie poznamy już po stroju, ale po zachowaniu. Są uczciwi, zawsze mówią prawdę, nigdy nie atakują z ukrycia, bronią słabszych i otaczają szacunkiem kobiety.

– To ty dziadku jesteś prawdziwym rycerzem – rycerzem Władysławem z ulicy Wesołej – podsumował Piotruś – bo tak się babcią Malwiny opiekujesz, że nawet jej drzwi otwierasz, jakby sama rąk nie miała – dodał, nie mogąc darować dziadkowi niepotrzebnej zwłoki przy wyjściu ze szkoły.

– Otwieranie drzwi kobietom to też rycerski zwyczaj, bo kiedyś drzwi do kościołów i zamków były zrobione z litego drewna z żelaznymi okuciami, były więc bardzo ciężkie. Kobiety nie miały siły same ich otworzyć, były skazane na swoich rycerzy. Teraz kobiety są niezależne od mężczyzn, bo drzwi się robi z płyty pilśniowej i nawet jakby nie miały klamek to bez trudu można by je otworzyć. Ale tradycja, została tradycją!

Zapadła chwila milczenia, Piotruś coś układał sobie w głowie, a dziadek kontynuował:

– Tak, jak i pomaganie kobietom przy wsiadaniu i wysiadaniu z samochodu. Kiedyś karety i powozy były bardzo wysokie i ubrane w obszerne suknie damy nie miały możliwości wydostania się z nich bez podstawienia służących do wychodzenia schodków. Mężczyzna więc pierwszy wyskakiwał z powozu i pomagał kobiecie wyjść. To były czasy! – rozmarzył się dziadek tak, jakby sam je pamiętał…

Na szczęście dla nich obu doszli już do przedszkola i dziadek zgłosił się po odbiór wnuczki. Weronika trochę guzdrała się w szatni, a Piotrek czytał niby mimochodem ogłoszenia wywieszone na tablicy przy drzwiach. Kiedy tylko gotowa do wyjścia siostra zbliżyła się do niego, Piotruś szarmancko złapał za drzwi i otworzył je zamaszyście.

– Proszę bardzo! – powiedział, ruchem ręki wskazując wyjście.

– Ach, jaki ty jesteś rycerski! – zawołała Weronika w biegu i pognała w stronę lodziarni. Widocznie dziadek już zdążył jej powiedzieć o czekającej ich przyjemności.

– Brawo, Piotrze! – pochwalił wnuka rycerz Władysław z ulicy Wesołej. I dwaj panowie statecznym krokiem ruszyli za zawsze rozbieganą dziewczynką.

Piotruś przez całą drogę po ulubione czekoladowe lody nie mógł się nadziwić: skąd ta mała siostra to wszystko wiedziała? W końcu nie wytrzymał i zapytał ją o to. A Weronika nie zatrzymując się nawet, w przerwie między skokiem z krawężnika a kopnięciem leżącego na chodniku kamienia, rezolutnie udzieliła mu odpowiedzi:

– Niektóre dziewczyny chcą mieć księcia!

– Żeby mieć księcia, trzeba być królewną – odparował Piotrek, ciesząc się, że on już stał się rycerzem, a Weronika jeszcze musi nad swoją rolą popracować.

– Na szczęście mam brata. Na razie wystarczy – odkrzyknęła już zza rogu kandydatka na księżniczkę, która na razie wolała jeszcze zostać niesfornym przedszkolakiem.