Była sama od lat i mieszkała w świecie ciszy. Nikt jej nie dotykał, nie przebiegał palcami po gryfie. Naciągnięte struny, choć delikatnie pokryte nalotem rdzy, czekały gotowe na chwilę, w której czyjaś ręka wydobędzie z nich głos. Ale wszystkie dźwięki dochodziły tylko z zewnątrz, z jej trzewi dawno już nic się nie urodziło. Bezproduktywna, opuszczona, zakurzona czekała na dzień, w którym ktoś się nad nią pochyli. Dawno już pogrzebała marzenia, że w jej desce, lakierowanej na wysoki połysk w kolorze czarnej wiśni, odbiją się światła scenicznych reflektorów i położą świetlistymi smugami na niklowanych przełącznikach i kluczach, a lekko przekrzywiona do tyłu główka zamigocze w delikatnej wibracji po podciągnięciu struny.
Powinnam teraz napisać: jej lata świetności dawno minęły, ale świetności tej nigdy nie było. Powołał ją do życia w 1987 roku w Fuji-gen, w dalekiej Japonii, lutnik o trudnym do wymówienia imieniu. Cierpliwymi dłońmi formował jej gryf i nabijał na palisandrową podstrunnicę progi, potem długo pasował jego zakończenie, by idealnie przenosił wibracje. Dostała imię F711779 i była niespełna dwunastotysięczną gitarą Ibanez na świecie. Potem zamknięta w futerale i kartonowym pudle, w kontenerze podobnych sobie, płynęła na podbój świata przez Ocean Spokojny do miejsca swego przeznaczenia na ziemi Ameryki Północnej. Była stworzona do wielkich rzeczy. Miała w sobie tyle piękna, tyle gracji i anorektyczną figurę, którą nadawał jej niezwykle cienki gryf i niemal obły kształt deski. Raz dotknięta struna długo jeszcze wybrzmiewała swój dźwięk, który roztaczał się wokół rażąc krystaliczną czystością. Miała tak wiele do zaoferowania i to tylko za wątłe poczucie spełnienia, a mimo to nikt od niej niczego nie chciał.
Ostatecznie kupił ją w sklepie muzycznym The Chicago Store niewysoki mężczyzna w granatowym garniturze, z włosami lekko maźniętymi siwizną na skroniach, wrzucił do bagażnika i wywiózł do Kanady. Tam podarował swojemu, dawno niewidzianemu, synowi, który bardzo się ucieszył z jej przybycia i niemiłosiernie piłował niewprawnymi palcami struny. Znosiła to cierpliwie, nie martwiąc się brakiem szacunku, wierząc, że wkrótce palce te staną się znacznie bieglejsze. Ale palce były wciąż sztywne, a ucho nieczułe. Ów brak postępów dostrzegł również jej właściciel i wkrótce zostawił samotną, rzucając na pożegnanie kilka niewybrednych słów. Sama nawet nie wie, ile lat przeleżała pod łóżkiem.
Kiedy pokój dziecięcy zamieniano w sypialnię dla starszej pani przypomniano sobie o niej, wrzucono w czarny worek foliowy, oklejono taśmą i wyniesiono na strych. Wtedy wiedziała, że nic już jej więcej nie czeka. Nie było nadziei na przyszłość, a i przeszłości nie warto było wspominać. Słuchała gruchania gołębi, grania wiatru na rynnie, stukotu kropel deszczu o dach. Upływał czas. Raz jeden ktoś wszedł na strych i rzucił worek z dziecięcym łóżeczkiem, które dotkliwie zraniło jej lakierowaną politurę przy prawym wgłębieniu deski. Nie zważała na to. Wiedziała, że jej ran i tak nie da się już wyleczyć. Odeszła w zapomnienie nie tylko wśród domowników, zapomniała również o sobie sama. Aż do dnia, gdy pod dom podjechały z łoskotem maszyny budowlane, by zrównać jej miejsce pobyty z ziemią. Zrozumiała, że to koniec; że jej szlachetnie składowane i suszone drewno rozjadą gąsienice spychacza. Pomyślała wtedy o tych wszystkich mniej szlachetnych i mniej wspaniałych, które mają swój dom, futerał i czyjeś palce. I wtedy zrozumiała, że sprawiedliwości nie ma, że jest tylko przypadek, przeznaczenie, ślepy los i że nie umiała zrobić nic, by to zmienić.
Kiedy na strych weszli robotnicy budowlani nie rozumiała ich
zamiarów, przerzucali kartony i worki, niektóre otwierali, część rozpruwali,
przechowywane w nich rzeczy rzucali na niewielki stosik przy drzwiach. Kiedy po
raz pierwszy od lat zobaczyła światło słoneczne, usłyszała:
– To zostaw. Sprzedamy na ebay’u. Na piwo będzie.
A więc tyle właśnie jestem warta… – pomyślała.
*
* *
Leżała w pudle po dziecięcym rowerku, ciśnięta w kąt nieużywanego garażu, pielęgnując swoje rany. Nie użalała się nad sobą i nie oczekiwała niczego. Po prostu była, nieświadoma upływu czasu. Kolejne dni mijały ją obok, nie dotykając w żaden sposób i nie wyzwalając żadnej reakcji. Wtedy pojęła, że najbardziej dokucza jej cisza. Nie słyszała nic. Nawet krzyku dzieci i rzężenia silnika pracującej kosiarki.
– Co za ironia – pomyślała – cisza jak w wygłuszonym studiu nagraniowym. Ale tam tę gęstą ciszę rozrywa muzyka, dźwięki, które działają na wyobraźnię, kłótnie gitarzystów, nerwowe postukiwania pałeczek w rękach zniecierpliwionego perkusisty, zgrzyt sprzęgających się wzmacniaczy, gwałtowny kaszel basisty, który zakrztusił się kawą… Życie.
Bez nadziei, bez miłości, a nawet bez dni, które zlały się w jeden strumień egzystencji, leżała kumulując życie w sobie. Aż wreszcie ktoś podniósł pudło, ktoś je przekręcił, ktoś zaklął, skrzekliwie rozkręcając rolkę taśmy samoprzylepnej. Po chwili karton zakołysał się i po rażącym ją zgiełku rozpoznała, że znalazła się na ulicy. Trzask zamykanych drzwi uświadomił jej, że znalazła się w samochodzie. Jej życie nagle nabrało tempa w otoczeniu ogólnego gwaru lub jednostajnego szumu silników. Upłynęło sporo czasu, zanim ktoś poinstruował kogoś: „Ostrożnie!”, a potem wziął pudło i niespiesznym krokiem rozpoczął wspinaczkę po schodach. Jeszcze tylko zgrzyt klucza w zamku, trzask odklejanej taśmy i znowu światło dzienne, nieśmiało przedzierające się przez nieodsłonięte jeszcze po nocy zasłony. Czyjeś ręce delikatnie wyjęły ją z opakowania i szarpnęły struny. Dźwięk, który wydała samą ją przestraszył, ale nie zraził za to jej opiekuna. Ten usiadł, oparł o kolano i cierpliwie rozkręcał i skręcał stroiki, aż wydała krystalicznie czyste brzmienie. Wtedy powiesił ją na gitarowym wieszaku , a ona rozejrzała się i ujrzała dziesiątki takich jak ona. Znowu znalazła się w sklepie.
Minął rok, zanim ponownie ktoś wziął ją w ręce. Z nabożną troską położył palce na gryfie i dotknął kostką strun. Zagrała najpiękniej, jak mogła. Dźwięki dobywane z jej wnętrza układały się w harmonijną muzykę, której nie słyszała od lat, a nigdy jeszcze nie rodziła jej sama. „Czy to ja?” – zastanawiała się nie wierząc, że jest zdolna do powołania takiego piękna do życia. Tymczasem nieznany muzyk wciąż grał i grał, zmieniając repertuar i po jego spoconych dłoniach rozpoznała, że i dla niego ta chwila jest ważna. Obluzowany przetwornik raz po raz uderzał o strunę, niezbyt dobrze stykający przełącznik i w najmniej spodziewanym momencie rozłączał cewki. Innym razem poddałaby się niechybnie, kwitując swój stan: „Jestem złomem!”, ale tym razem nie zważała na to. Zasłuchała się w swoim nobliwym brzmieniu i pozwalała słuchać innym. Po raz pierwszy od lat poczuła się szczęśliwa i nie zastanawiała się, co będzie potem. Brała to szczęście z każdym akordem i upajała się tym, co sama była w stanie wydać. Ten który ją obudził do życia, wstał, włożył do pudła i powiedział: „Biorę!”.
*
* *
– Jestem kochana! – myślała, kiedy nowy właściciel polerował jej deskę frotową ściereczką, chuchając na szczególnie uparte odciski palców. Przeglądał się w jej desce, jak w lustrzanej tafli, o ona widziała, że sprawia mu radość. Jego palce sprawnie przebierały po gryfie odgrywając wymyślne przebiegi, budząc do życia muzykę, która wyrażała ją samą. Znajdował spokój wsłuchując się w jej dystyngowane brzmienie, rodzące się gdzieś w zwojach mahoniowego drewna, a ona znajdowała w tym jego spokoju spełnienie. Wiedziała, że jest dla niego ważna, i że to właśnie czyni ją tak wyjątkową; że pozwala jej grać całą swoją pełnią, zamieniając na dźwięk jego troskę i miłość.
Po latach marzeń o wielkich koncertach i scenicznej
karierze, zrozumiała, że były to marzenia wiodące donikąd. Szczęścia nie da się
rozmienić na drobne, znajdując skrawek miłości w sercach tłumów. Szczęście
można odnaleźć tylko, gdy jest się dla kogoś naprawdę ważnym, a nie tylko
trochę. Nawet jeśli ten ktoś jest tylko jeden…