„Babcia na jabłoni”, Mira Lobe

Zbliża się Dzień Babci i Dziadka – dlatego dziś taka właśnie lektura. Urocza i pełna ciepła, dla wszystkich dzieci – nawet tych bardzo małych; dla tych, które przygotowują laurki na 21 i 22 stycznia, i dla tych, które bardzo by chciały… Bo życie się różnie układa.

Babcia na jabłoni, Mira Lobe
„Babcia na jabłoni”, Mira Lobe; ilustracje: Mirosław Pokora; wydawnictwo: Dwie Siostry;

„Wszystkie dzieci na całej ulicy miały babcię. Niektóre nawet dwie. Tylko Andi nie miał babci – i bardzo się z tego powodu martwił”, dlatego właśnie sobie tę babcię… wymyślił, a potem nawet… znalazł.

A wszystko dlatego, że babcia jest potrzebna. I dziadek też. Bo babcia i dziadek kochają bezkrytycznie, niczego nie muszą wymagać, do niczego zmuszać ani zachęcać – no może do jedzenia :), a ich cierpliwość zdąża do nieskończoności. Są, żeby sprawiać przyjemność i rozpieszczać, i wierzyć, że ich wnuczki i wnuczkowie są najwspanialsi na świeci. A nic nie dodaje takich skrzydeł, jak taka wiara…

Wnuczki i wnuczkowie też są babciom i dziadkom potrzebni. Żeby mieli komu piec ciasta i naprawiać rower, żeby chciało im się rano wstać z łóżka, kiedy w stawach strzyka reumatyzm, żeby się uśmiechać i ustawiać wspólne zdjęcia na witrynkach i kredensach, i żeby pomagać, kiedy zachodzi taka potrzeba. Bo taka pomoc jest sercu najdroższa…

Do tego właśnie tęsknił mały bohater książeczki, takiego życia z babcią zazdrościł kolegom. Sam nie miał ani jednej – tak wyszło. Miał za to jabłoń w ogródku, na którą się codziennie wspinał i na której z tej tęsknoty taką wymarzoną babcię sobie wymyślił. I ta babcia była wspaniała – radosna, energiczna, niczym czarodziej spełniająca wszystkie życzenia, zaradna i niezależna. Potrafiła zmierzyć się ze wszystkim i ze wszystkim sobie poradzić. Miała wspaniały samochód i żaglowiec, ujeżdżała dzikie konie i polowała na tygrysy, i zabierała swojego wnuka do wesołego miasteczka. Aż do czasu, kiedy do sąsiedniego domu wprowadziła się urocza starsza pani. Taka zupełnie zwykła, codzienna, która musiała pracować, oszczędzać i miała reumatyzm. Ale miała otwarte serce, w którym znalazła zaciszne miejsce dla Andiego. Bo tak, jak Andi marzył o obecności babci w jego życiu, tak ona marzyła o wnuczku. Tak właśnie ziściło się to ich marzenie i od tej pory Andi miał już dwie babcie – taką na niedziele, na starej jabłoni, z którą podróżował po świecie i przeżywał niesamowite przygody i taką na co dzień, po sąsiedzku, która cerowała mu skarpetki i której z poczuciem dużej odpowiedzialności pomagał. I obie bardzo kochał.

„Nela i wyprawa do serca dżungli”

Nela i wyprawa do serca dżungli
Nela i wyprawa do serca dżungli

Nela zabiera nasze dzieci w nową wyprawę. Nie jest to jednak tylko wycieczka krajoznawcza, ale również przechadzka po ścieżkach antropologii, gdzie opowieści dżungli sięgają czasów, gdy wyspa Borneo pozostawała dziewicza w swej odmienności kulturowej, a „łowcy głów”  – jeszcze bez T-shirtów i trampek -spełniali swe, nakazane im przez ojców, ponure zadanie. Dlaczego?

Między innymi na to właśnie pytanie poszukuje odpowiedzi mała reporterka, przytaczając legendę o mówiącej żabie, która wyjaśnia skąd wśród borneańskich plemion wzięła się potrzeba zdobywania głów wrogów i traktowania ich jako trofea, które zapewnić miały dostatek i pomyślność. Ale nie będę tego zdradzać! Jeśli jesteście ciekawi, sami zajrzyjcie do bogato uzupełnionej zdjęciami książki – razem z dzieckiem lub ukradkiem (jeśli macie potrzebę budowania swojego autorytetu w tej dziedzinie w oczach swojej latorośli). Każdy sposób dobry..

Nowa pozycja ze znanej serii zdąża w kierunku, który był już zapowiadany we wcześniejszej – mała reporterka poszerza swoje horyzonty, a jej ciekawość świata sięga już dalej niż to, co bezpośrednio ją otacza. Chętnie sięga do starych zapisków, historii i kultury, snując wyczerpującą opowieść o zwyczajach i przesądach Dajaków, opisując ich codzienne życie i historię oraz to, jak byli postrzegani przez podróżników z początku XX wieku. Nie porzuca oczywiście swoich wcześniejszych zainteresowań – dokładnie opisuje miejscową faunę i florę. Jak zwykle posiłkuje się imponującą ilością fotografii, szkiców, ilustracji i map oraz starych rycin i grafik. Dokładnie opowiada o swoim pobycie w wiosce potomków „łowców głów”, a raczej ukrytym nad brzegiem rzeki „long hausie”, czyli wspólnym domu mieszkańców plemienia, który „jest bardzo długi, a w środku ma jeden ogromny korytarz, gdzie wszyscy się spotykają, pracują lub odpoczywają po ciężkim dniu”. Opisuje swoje  spotkanie z wodzem, naukę strzelania z dmuchawki zatrutymi strzałami, które na użytek edukacji na szczęście nie są zatrute, i posiłek w środku dżungli, przygotowany na ognisku w prowizorycznych naczyniach ze ściętego bambusa. Udziela też praktycznych wskazówek jak rozpoznać zdenerwowanego węża mangrowego i uniknąć przykrej niespodzianki, w postaci skorpiona w bucie. Wszystko zwyczajowo wzbogacone krótkimi filmikami, które można obejrzeć na tablecie lub smartfonie przy użyciu aplikacji See More. Całość jak zwykle zasługuje na uwagę i ja również – jak zwykle – polecam. Dotychczasowi miłośnicy „Neli – małej reporterki” i wydawnictwa National Geographic na pewno nie będą rozczarowani, a i nowi czytelnicy zapewne połkną bakcyla egzotycznych i kulturowych podróży.

„O zachowaniu się przy stole”. Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

O zachowaniu się przy stole, Małgorzata Połeć-Rozbicka
O zachowaniu się przy stole, Małgorzata Połeć-Rozbicka

Michalina pieczołowicie składała serwetki w kolorze ciemnej jagody w fantazyjne żagle i ustawiała je na talerzykach. Tata kończył właśnie przyrządzać sos balsamiczny do wieprzowych roladek, a w piekarniku dopiekały się, w towarzystwie ziół prowansalskich, ziemniaczki francuskie. Każdy weekend u taty zawsze rozpoczynał się przepysznym obiadem. Tata – miłośnik kulinariów, mistrz kuchni i zawodowy kucharz z wielką troską dbał o podniebienia swoich dzieci i uczył ich od zawsze sztuki delektowania się posiłkiem – jedzenie nie tylko miało być smaczne, ale i ze smakiem powinno być podane. Michalina ostatni raz rzuciła okiem na stół w jadalni. Czegoś jeszcze jej brakowało.

– Już wiem! Gdzie masz świeczki? – zapytała tatę.

– W kredensie, na drugiej półce od góry, a w prawej szufladzie są te do podgrzewacza – odpowiedział tata, próbując przekrzyczeć jednostajny szum elektrycznego okapu.

Dziewczynka wyjęła z kuchennej szafki szklaną miskę, nalała do niej wody i włożyła kilka świeczek w aluminiowych osłonkach, które natychmiast zaczęły wolniutko żeglować po ograniczonej powierzchni. Potem zerwała kilka płatków z kwiatu storczyka, kończącego swój żywot na parapecie okiennym i delikatnie ułożyła je na powierzchni wody. Stół był już udekorowany wspaniale. Brakowało tylko Leona, który właśnie powinien kończyć swój trening piłkarski. Tata już nawet zaczynał się niepokoić, że obiad wystygnie, ale na szczęście w korytarzu rozległ się głos dzwonka. Oboje wybiegli do przedpokoju, Michasia przekręciła zasuwkę i w drzwiach stanęli Leon z mamą. Chłopiec wbiegł do środka i rzucił się tacie na szyję.

– Bawcie się dobrze u taty! Pamiętajcie o myciu zębów! – powiedziała mama na pożegnanie, a w zamian dzieci dały jej soczystego buziaka. – Pa, pa! – zawołała już z piętra niżej.

– Myjcie ręce i siadajcie do stołu! – powiedział tata, zamykając za nią drzwi. – Dziś na deser – niespodzianka. Lepiej się pospieszcie.

Obietnica poobiednich słodkości zadziałała. Dzieci po chwili siedziały już przy stole, a tata podawał na półmisku gorące danie. Pachniało wspaniale, aż ślinka ciekła. Chłopiec niecierpliwie wiercił się na krześle, machając nogami we wszystkich możliwych kierunkach, sprzedając co chwilę przypadkowego kopniaka starszej siostrze. A ta straciła wreszcie cierpliwość:

– Leonie, siedź spokojnie! Jak ty się zachowujesz przy stole?

– Michasia ma rację. Usiądź porządnie, oprzyj ręce nadgarstkami o krawędź stołu i poczekaj, aż wszyscy zaczniemy jeść – zwrócił uwagę tata, bo syn już zabierał się do nakładania sobie posiłku. – To nieładnie zaczynać posiłek samemu. Poczekaj chwilę, aż wszystko przygotuję i do was dołączę.

Leon niezbyt chętnie, ale jednak, przyjął pozycję zasugerowaną przez ojca. Na szczęście nie musiał długo czekać, bo nie wiadomo ile jeszcze by wytrzymał i wokół stołu zasiedli już wszyscy domownicy.

– Tato! Jak to pięknie wygląda i cudownie pachnie! – dziewczynka upajała się widokiem pieczonych ziemniaczków, ozdobionych listkami świeżej bazylii.

– Mam nadzieję, że tak samo będzie smakować! – tata wyraźnie się ucieszył, że jego starania zostały docenione – Jedzmy, bo wystygnie – i już zamierzał podać córce półmisek, żeby wybrała dla siebie kawałek mięsa, gdy niespodziewanie wylądowała na nim ręka Leona i porwała smakowity kąsek.

– Leoś?! – wyraziła swoje niezadowolenie siostra.

-No co? Głodny jestem! – tłumaczył się chłopiec.

– Synku – zaczął tata, a to oznaczało, że za chwile zacznie się dłuższy wykład – sztućców używali już ludzie pierwotni, a ty w XXI wieku nie możesz?

– Jak to? – zainteresował się chłopiec – Naprawdę! Przecież oni tylko biegali z dzidami, polowali na mamuty i zbierali nasionka w lesie.

– A sztućce mieli! – zapewnił tata – I wcale nie zmyślam. Archeolodzy już w wykopaliskach sprzed tysięcy lat znajdowali czerpaki do płynów, z których ludzie pili wodę, podnosząc je wprost do ust. To był taki prototyp łyżki. Łyżka była pierwszym sztućcem, czyli przyrządem wykorzystywanym przez ludzi do jedzenia pokarmów.

– No właśnie. A Michasia nie podała łyżek! –  Leon dalej się bronił.

– Do łyżek zaraz potem dołączyły noże, które zaczęły pomagać w porcjowaniu mięsa, a noże dały początek widelcom – wyjaśniał prywatny znawca kuchni.

– Widelce pochodzą od noży? – zdziwiła się tym razem córka. – Aż trudno w to uwierzyć.

– Wyobraź sobie – tata namawiał, by poszła za tropem ludzkiej myśli – niewielki kawałek mięsa, nadziany na ostrze, był idealną porcją, którą wygodnie można było dostarczyć do ust. Stąd właśnie wziął się widelec – ostry szpikulec, na którym znakomicie trzymają się niewielkie porcje pokarmu.

– A z czego niby robili te sztućce, jak nie znali jeszcze stali? – wietrzył podstęp Leon. Ale tata był przygotowany na takie pytanie:

– Pierwotnie sztućce były drewniane, w XVI wieku płatnerze zaczęli je wykonywać z metalu: z miedzi, cynku, srebra. W Polsce pierwszy słynny, przepięknie zdobiony, zestaw sztućców zakupił Wacław Potocki.

– Ojej! Nasz pra-, pra-, pra-, pradziadek – ucieszyła się Michalina.

– Nie – roześmiał się tata – to tylko zbieżność nazwisk. Ale porządne zachowanie przy stole dotyczy wszystkich.

– Ale po co? – nie mógł się pogodzić z koniecznością posiadania dobrych manier chłopiec.

– To kwestia kultury i higieny – cierpliwie tłumaczył tata – kiedy bierzesz z półmiska jedzenie ręką, dotykasz nią też pozostałych porcji, które wkrótce weźmie ktoś inny. Myślę, że i ty nie chciałbyś jeść kawałka mięsa, które ktoś dotykał swoim palcem – czasami brudnym, czasami obślinionym… – odwołał się do niezbyt estetycznych obrazów, które jednak podziałały:

– Fuj! – wykrzyknął Leon, a Michalina dołączyła do niego i zaprotestowała:

– Tato!!! To obrzydliwe! Przy jedzeniu nie mówi się takich rzeczy.

– No tak, to prawda – zgodził się tata i od razu przypomniał delikatnie synowi – nie mówi się też z pełną buzią i zamyka się usta podczas rozgryzania.

Ale chłopiec w ogóle nie przejął się kierowaną do niego uwagą. Podniósł się i raźno wyciągnął rękę po solniczkę, stojącą na drugim krańcu stołu, trafiając mankietem koszuli dokładnie między usta siostry, a kawałek roladki wieprzowej na widelcu, którą ta za chwilę miała zamiar połknąć. Efekt zdarzenia nikomu się nie spodobał: ani Leonowi, którego rękaw koszuli nieuchronnie się pobrudził, ani Michasi, która straciła swój pokarm w pół drogi, a usta już miała otwarte, ani tacie, którego T-shirt z nadrukiem ulubionego zespołu przyjął na siebie kilka kropel, rozchlapanego przez upadającą roladkę, sosu.

– A przecież mogłam ci podać – skwitowała dziewczynka – wystarczyło poprosić…

– Tę lekcję Leosiu, chyba zapamiętasz. Od stołu się nie wstaje i nie sięga się przez niego ręką, żeby wziąć coś, czego potrzebujesz. Wystarczy grzecznie poprosić sąsiada. Na pewno chętnie ci pomoże – rozpoczął kolejny wykład tata. Nic więc dziwnego, że Leon skrzywił się i naburmuszył. Ojciec jednak czujnie to zauważył i żeby nie psuć, miło zapowiadającego się weekendu, szybko dodał:

– Nic się nie stało! Człowiek uczy się na błędach!

I w tym momencie jego widelec z brzękiem dotknął kuchennej podłogi.

– O, kurczę! – poskarżył się tata.

– A czasami coś się po prostu zrobi przypadkiem… – wziął Leon należny mu odwet, za wszystkie wcześniejsze strofowania i pouczenia – i wtedy wystarczy przeprosić!

– Przepraszam! – zreflektował się tata.

– Naprawdę, nie ma problemu! Nie przejmuj się tym, proszę! – z nutą nonszalancji odpowiedział chłopak i to zachowanie, zgodne z etykietą, sprawiło mu nagle wielką przyjemność.

“12 miesięcy ze Św. Mikołajem, czyli trawnik pełen reniferów”, Friedbert Stohner

12 miesięcy ze Św. Mikołajem, czyli trawnik pełen reniferów, Friedbert Stohner
12 miesięcy ze Św. Mikołajem, czyli trawnik pełen reniferów, Friedbert Stohner

Już po świętach? Po wizycie Św. Mikołaja? A co, jeśli to jeszcze nie koniec? Tak właśnie stało się w domu państwa Wetekamp. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia pojawił się w nim Św. Mikołaj i zamieszkał na cały rok, o czym opowiada powieść dla dzieci pt. „12 miesięcy ze Św. Mikołajem” Friedberta Stohnera.

Św. Mikołaj został zakwaterowany w domu jednorodzinnym przy ulicy Puszczykowej 7  na mocy listu z Urzędu ds. Bożego Narodzenia, podpisanego przez anioła Hansa-Dietera. Wprowadził się tam ze swoimi saniami, które „zaparkował” w garażu i reniferami, które wypasały się na podwórku. O wszystkim opowiada Lotte, córka właścicieli udzielonego Św. Mikokołajowi schronienia. W kolejnych 12 rozdziałach, odpowiadających miesiącom roku kalendarzowego, opisuje przygody nietypowego gościa, które stały się udziałem całej rodziny – rodziców, młodszego brata Larsa i jego przyjaciela – Magnusa. Na scenie pojawia się również sąsiadka, pani Blume, która ostatecznie zostaje Panią Mikołajową. I chociaż na wizytę Św. Mikołaja wszyscy w święta Bożego Narodzenia niecierpliwie czekają, to życie z nim pod jednym dachem przez cały rok może być uciążliwe. Gość z racji chociażby swojej postury zachowuje się w niewielkim domku na przedmieściu jak słoń w składzie porcelany. Jego zawodowe obowiązki również dają się we znaki, zwłaszcza w drugiej połowie roku, kiedy rozpoczyna się projekt „PREZENTY” i tysiące skrzatów wspomaga swojego kierownika w jego realizacji. Jednym słowem – nie jest łatwo. Wszyscy domownicy jednak wykazują się bezgraniczną cierpliwością i wyrozumiałością, ciesząc się z wizyty tak dostojnego gościa. Niestety nadchodzą kolejne święta i Św. Mikołaj po pracowitej nocy musi zmienić miejsce swojego pobytu.

Książka adresowana jest do dzieci w wieku 5-10 lat. Przygody w niej opisane nie wymagają od słuchacza lub czytelnika dużego skupienia. Język, jak przystało na dziecięcego narratora, też nie przysparza trudności. Kolorowe ilustracje na stronie tytułowej każdego rozdziału w sposób graficzny streszczają jego istotę, pozwalając puścić wodze fantazji jeszcze przed jego przeczytaniem. Tematyka pozwala na łagodne przejście ze świątecznej atmosfery do codzienności i wszystkim przypomnieć, że za rok znowu święta. A więc głowa do góry! Jeszcze tylko 12 miesięcy…

Wigilijny kolaż

We wszystkich kulturach cywilizacji zachodniej święta Bożego Narodzenia to dni szczególne. Różna jest tradycja ich celebrowania i panują inne zwyczaje, ale wszędzie poprzedza je stan wyczekiwania, a one same podkreślają niezwykłość i podniosłość chwili. A przede wszystkim niosą radość i nakazują wszystkim, aby się nią dzielić.

Tak wygląda Wigilia w lieraturze dla dzieci:

Nie pozostawało nam już nic innego jak CZEKAĆ! Lasse powiedział, że te godziny po południu w dzień wigilijny, gdy się tylko chodzi i czeka, i czeka, to jest coś takiego, od czego ludzie siwieją. Czekaliśmy i czekaliśmy, i czekaliśmy, a ja od czasu do czasu podchodziłam do lustra, żeby zobaczyć czy to prawda, że od tego można posiwieć. Lecz, dziwna rzecz, włosy moje były równie żółte jak zwykle. Bosse od czasu do czasu potrząsał zegarkiem, bo myślał, że stanął.

Gdy zrobiło się ciemno, nadszedł nareszcie czas, by pójść z naszymi prezentami do Zagrody Północnej i Południowej. Tego się nie robi, gdy jest jasno, bo wtedy nie byłoby to takie przyjemne. Lasse, Bosse i ja włożyliśmy czerwone czapeczki krasnoludków, a Lasse włożył również maskę krasnoludka. Miał ją włożyć później wieczorem przy Wigilii. (…) Wzięliśmy ze sobą nasza paczki i wymknęliśmy się z domu. Na niebie było mnóstwo gwiazd. Gdy spojrzałam w stronę ciemnego lasu, pomyślałam sobie, że może jednak mieszka tam prawdziwy Jultomte, który wkrótce zajedzie saneczkami z całą masą prezentów. Bardzo chciałam, aby tak było.

(…) W końcu jednak nadszedł nareszcie wieczór wigilijny i jedliśmy kolację przy rozsuwanym stole w kuchni. Na stole paliły się świece i stała cała masa jedzenia, ale ja jadłam niemal wyłącznie szynkę. No i oczywiście kaszę. Bo chciałam znaleźć migdał.

Astrid Lindgren Dzieci z Bullerbyn, Szwecja

Wigilia zaczęła się jak zwykle. Zawsze trzeba było jeszcze cos przygotować, zawsze znalazły się jakieś nie zapakowane prezent (…) Pomału zaczęli przyrządzać kolację wigilijną. W całym domu zapachniało świętami. O piątej tata otworzył okno i usłyszeli bicie dzwonów. (…) Na stół wjechało marcepanowe ciasto. Tata uzupełnił brakujący górny obwarzanek czerwoną kulką z marcepana.

Jostein Gaarder Tajemnica Bożego Narodzenia, Norwegia

W końcu rozstawiono naczynia, odmówiono modlitwę – wówczas wszyscy wstrzymali oddech, gdyż pani Cratchit, lustrując powoli całą długość noża do mięsa, przygotowywała się, by zatopić go w piersi ptaka.A kiedy to zrobiła i kiedy wytrysło długo wyczekiwane nadzienie, wokół stołu dał się słyszeć jeden długi szept rozkoszy.(…) Takiej gęsi jak świat światem jeszcze nie widziano. Zdaniem Boba niemożliwe, by ktokolwiek kiedykolwiek upiekł podobną. Jej delikatność, smak, rozmiar i niska cena była przedmiotem powszechnego podziwu. Uzupełniona sosem jabłkowym i ziemniakami puree stanowiła sycący posiłek dla całej rodziny.

(…) Leguminę wyjęto z rondla (…) To była legumina. Pół minuty później pani Cratchit, uśmiechając się z dumą nad leguminą przypominającą kulę armatnią w kropki, twardą i sztywną, gorejącą połową ćwiartki podpalonej brandy i ozdobioną świąteczną gałązką ostrokrzewu wbitą na czubku.

Och, cóż za wspaniała legumina!

Charles Dickens Opowieść wigilijna, Anglia

Wielka choinka , stojąca pośrodku pokoju, obwieszona była mnóstwem złotych i srebrnych jabłek, a ze wszystkich gałązek zwisały na kształt pąków i kwiatów migdały z cukru, kolorowe cukierki i wiele innych słodyczy. Ale najbardziej zachwyciły dzieci niezliczone świeczki, które jak gwiazdki błyszczały pomiędzy igłami. Drzewko, rozsiewając blask dokoła, zapraszało wprost, by zrywać kwiaty i owoce. Naokoło drzewka wszystko jaśniało wspaniałymi barwami: ileż tu było pięknych rzeczy, któż by to potrafił opisać!

E.T.A. Hoffman Dziadek do orzechów, Niemcy

Tak wspaniałej choinki i tak wielkiej radości przy wigilijnym stole wszystkim nam serdecznie życzę!