„Gałka od łóżka”, Mary Norton

Gałka od łóżka, Mary Norton
Gałka od łóżka, Mary Norton

Słoneczny dzień, wiejskie krajobrazy hrabstwa Bedford, wakacje, trójka rodzeństwa i magiczna gałka od łóżka, która potrafi wysłać w podróż. Dziś „Gałka od łóżka” autorstwa Mary Norton – dwudziestowieczna klasyka literatury dziecięcej; w Polsce może trochę mało popularna, ale czas jej polskiego wydania przypadł na czasy, kiedy niezbyt promowano kulturę Zachodu. A wydanie to było imponujące – tekst przetłumaczyła Irena Tuwim, a ilustracje wykonał Jan Marcin Szancer.

„Było sobie kiedyś troje dzieci, a nazywały się one: Kasia, Karolek i Paweł. Kasia była mniej więcej w twoim wieku, Karolek trochę od niej młodszy, a Pawełek miał wszystkiego lat sześć” – autorka nie czeka z zaproszeniem do lektury. Od początku przedstawia głównych bohaterów i miejsce akcji. Dzieci na co dzień mieszkają w Londynie, ale na czas wakacji zostały wysłane do ciotki na wieś. Tam poznają Pannę Price, która nocami uczy się latać na miotle, a w ciągu dnia ćwiczy rzucanie zaklęć, posiłkując się różnego rodzaju podręcznikami magii. Kiedy rodzeństwo odkrywa jej tajemnicę, aby nakłonić ich do jej zachowania, Panna Price ofiarowuje dzieciom zaczarowaną gałkę od łóżka. Kiedy najmłodszy z nich przymocowuje ją do łóżka i przekręca, łóżko wyrusza w podróż do wskazanego przez niego miejsca. Ze względów bezpieczeństwa podróżują nocami. Pierwsza wyprawa odbywa się do Londynu – Pawełek chce odwiedzić mamę, nie ma jej jednak w domu. Dzieci spędzają noc na ulicy, a potem na komisariacie. Szczęśliwie nad ranem uciekają czarodziejskim łóżkiem i wracają do swoich pokojów w starym domu ciotki. Kolejną wyprawę odbywają już razem z Panną Price na jedną z wysp tropikalnych, która z założenia miała być niezamieszkana przez ludzi. Okazało się jednak, że zasiedlają ją ludożercy, a podróżnicy wpadają w ich ręce. Dzięki czarom swojej opiekunki udaje im się jednak ocalić skórę i wrócić na wieś. Ociekający wodą materac łóżka, kałuże wody w pokoju i zniszczone szlafroki sprawiają jednak, że ciotka za złe sprawowanie odsyła swoich podopiecznych do domu. Mały Pawełek zabiera jednak ze sobą czarodziejską gałkę od łóżka. Dzięki niej w przyszłości dzieci mogą wrócić do czarodziejskich podróży. Po latach spędzania wakacji nad morzem niespodziewanie pojawia się możliwość wyjazdu na letnie miesiące do domku Panny Price. Dzieci skwapliwie korzystają z okazji. I znowu zaczarowane łóżko zabiera je w podróż – tym razem podróż w czasie. Dzieci pojawiają się w siedemnastowiecznym Londynie i poznają tam czarnoksiężnika Emeliusza, który wraz z nimi przenosi się do XX wieku. Emeliusz zawiera znajomość z Panną Price i próbuje odnaleźć się we współczesnym świecie. Nie przychodzi mu to jednak łatwo i w rezultacie decyduje się na powrót do swoich czasów. Tam jednak zostaje schwytany, osadzony w więzieniu i skazany na stos. Z opresji ratują go nasi główni bohaterowie i Panna Price. Ostatecznie dzieci po wakacjach wracają do domu, a ich opiekunka-czarownica razem z Emeliuszem osiedla się na stałe w Peppering, małej wiosce w hrabstwie Bedford, tyle że… 300 lat temu.

Książka kusi młodych czytelników fantastyką i magią. Który z nich nie chciałby być właścicielem zaczarowanej gałki i przenosić się i w miejscu, i w czasie w zależności od własnych zachcianek? Bohaterowie są im bliscy, bo są tacy, jak oni – czasami grzeczni, czasami krnąbrni, trochę uparci i beztroscy, ale zawsze mają dobre intencje. I mają coś jeszcze, o czym nasze dzieci mogą tylko pomarzyć – receptę na czary. Nie bez przypadku zaczarowana gałka od łóżka stała się tytułem powieści. To ona napędza akcję, spaja wydarzenia i sprawia, że główni bohaterowie są niby tacy zwykli, a jednak wyjątkowi. Gałka od łóżka to klucz do przygód, a one przyciągają dzieci jak magnes. Dzięki niej nudne wakacje u starej ciotki na wsi stają się niezwykłe – takie, do których warto po latach wrócić. Magiczna mosiężna kulka otwiera przed jej właścicielami fantastyczny świat wyobraźni. Ten świat pociąga swoja niecodziennością – wszystko w nim jest możliwe, ze wszystkimi przeciwnościami losu można sobie poradzić i wszystkiemu stawić czoła. Kiedy zawodzą dostępne rozumowi sposoby, w sukurs przyjdą czary. Każdy bohater i każde dziecko wyjdzie z niech zwycięsko. Podarujmy więc naszym dzieciom magiczną gałkę od łóżka, która przeniesie je przed snem do innego świata. Pozwólmy im uwolnić te pokłady magii, które w nich drzemią i cieszyć się światem wyobraźni. Bo przecież podróże w czasie i przestrzeni są możliwe…

 

„Filozofowie do dzieci” Sophie Boizard

Filozofowie do dzieci, Sophie Boizard
Filozofowie do dzieci, Sophie Boizard

Ponieważ przed nami dzień pełen zadumy, znowu wracam do filozofii. Jest taka książeczka Sophie Boizard pod tytułem „Filozofowie do dzieci”. Tam w sześciu rozdziałach o różnej tematyce autorka przywołuje najważniejsze tropy filozoficzne wybranych filozofów od starożytności po współczesność. Każda z sentencji lub idei opatrzona jest krótką opowiastką o przygodach współczesnych dzieci, osadzoną w dzisiejszych realiach. Dzięki temu młodzi czytelnicy mogą wejrzeć w historię myśli filozoficznej stojąc jedną noga w znanym im świecie. Biorąc pod uwagę dzień, w którym ten wpis zamieszczam, skupię się na rozdziale „Płynący czas”, chociaż pozostałe: „Myśleć bez ustanku”, „Człowiek – cóż to za dziwne zwierzę”, „Jak żyć razem?”, „W poszukiwaniu szczęścia” i „Pudełko z myślami” też brzmią kusząco.

Refleksję nad upływem czasu najłatwiej rozpocząć do Heraklitowego „Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki”. Nic więc dziwnego, że u autorka nie robi nam niespodzianki i właśnie od tej sentencji zaczyna. Historia o kąpiącym się w rzece Pawle też daleko od Heraklita nie odsyła. Może to i dobrze, bo jasno tłumaczy młodym czytelnikom o co z tym wchodzeniem do rzeki chodzi. Łatwo przecież przekręcić jego istotę w przekonanie, że nie wolno wracać do przeszłości, a tak przecież nie jest. Do przeszłości po prostu nie da się wrócić i nigdy nie można jej powtórzyć. Woda w rzece płynie a my, stojąc na jej brzegu, starzejemy się nieuchwytnie. W kolejnej minucie już ani ta rzeka, ani my nie jesteśmy tacy sami. Wszystko się zmieniło. Wszystko płynie. Panta rhei.

Zgodnie z tą zasadą w kolejnym fragmencie przenosimy się do XX wieku i poznajemy eksperyment Bergsona ze szklanką wody i cukrem. Leon wkłada kostkę cukru do szklanki i czeka aż się rozpuści. Cukier rozpuszcza się jednostajnie. Zanim połączy się z wodą upływa czas, a chłopiec ten upływ czasu doświadcza, rozpoznając własną niecierpliwość. Proces nie tylko ma swój początek i koniec, proces trwa i to trwanie właśnie jest jego istotą. Gdybyśmy w ten sposób spojrzeli na swoje życie, być może wartościowsze dla nas stałyby się chwile. Bo tak naprawdę czy tak bardzo nam się spieszy do końca?

Mówiąc o przyszłości  i co za tym idzie, teraźniejszości i przeszłości autorka sięga do św. Augustyna i obecności rzeczy minionych, teraźniejszych i przyszłych. Bo przecież tak naprawdę przeszłość i przyszłość nie istnieją. To tylko w naszej duszy, w naszej świadomości istnieje pamięć o tym, co się zdarzyło i oczekiwania rzeczy, które mają nadejść. Wspomnienia i plany to jest to, co rozszerza nasze pojmowanie czasu. A z kolei historyjka o Leonie i wujku Maksie w kontekście filozofii Paula Ricoeura uczy nas, że opowieść o zdarzeniach minionych, prowadzących nas do teraźniejszości, że snucie historii naszego życia pozwala nam sobie ten czas przywłaszczyć, nadać jego biegowi kierunek i sens. Bo przecież „czas staje się ludzkim czasem, jeśli jest narracyjnie wyartykułowany”.

Kolejna opowieść nie jest już tak skomplikowana. My, ludzie XXI wieku, jej przesłanie znamy dobrze – nie odkładaj realizacji marzeń na później. Każdy bank udzielający kredytów tak się reklamuje. A to przecież Seneka. Życie jest krótkie i podczas, kiedy my je odkładamy, ono uchodzi. I jak tu się nie bać śmierci? W tym niezręcznym momencie z pomocą przychodzi Epikur, który wyjaśnia, że tak naprawdę śmierci nie ma, bo śmierć nas nie dotyczy. Kiedy my jesteśmy – żyjemy, nic śmierci do nas. Kiedy umieramy, nas już nie ma. I znowu śmierci nic to tego.

Tyle o czasie, o życiu i o śmierci.

Ale do tej książeczki warto sięgnąć nie tylko ze względu na omówiony przez mnie rozdział. Pozostałe pięć też jest wartych uwagi. I wcale nie tylko ze względu na dzieci. Nam też może przypomnieć kilka złotych myśli ludzkiej drogi po mądrość, które na co dzień ulatują nam z głowy. Z różnych względów – bo brak czasu, obowiązki, przyjemności, bo są trudne, bo niewygodne. W taki dzień jak jutro warto je jednak wyciągnąć z zakamarków świadomości i zatrzymać się na chwilę z pytaniem „po co?”

A wracając do „obecności rzeczy przyszłych”, w poniedziałek będzie dużo łatwiejsza lektura 😉 Zapraszam!

Zaduszki – skąd się wzięły i o co w nich chodzi? Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

Zaduszki
Zaduszki, Małgorzata Połeć-Rozbicka

– Dzień dobry, pani Bożenko! Przepraszam bardzo, że zawracam pani głowę w święto, ale niestety zmusiły mnie do tego pilne okoliczności. Dzwonili właśnie ze szpitala, muszę wziąć jutro dyżur na oddziale, bo kolega wybił palec i nie może operować. Zupełnie nie wiem, co zrobić z Patrykiem. W szkole – dzień wolny… i przecież nie zostawię go na noc samego. Wiem, że zależało pani jutro na wolnym dniu, ale może dałoby się coś zrobić? – Patryk obserwował kątem oka, jak tata wił się przy telefonie jak piskorz, próbując przekonać opiekunkę, żeby zrezygnowała ze swoich planów.  Skoro jednak tata nerwowo tarł dłonią czoło, to pani Bożenka nie była gotowa do ustępstw.

– Tak wiem, że jutro Zaduszki, ale Iwona wraca z Wilna dopiero w środę, pojechała z matką na grób dziadka… a Patryk sam? Nie wezmę go przecież na blok operacyjny… – tata motał się w sieci okoliczności, które niespodziewanie na niego spadły i gdy już miał się zupełnie poddać, wykrzyknął z nadzieją:

– A może pani zabierze Patryka ze sobą? – i w tym miejscu nastąpił przełom, tata zaczął się uśmiechać – Oj, to tylko 70 km,  a Patryk już wiele razy był na cmentarzu, na pewno pani sobie poradzi. To taki ułożony chłopiec, jestem przekonany, że nie sprawi problemów… – tata szedł za ciosem, a Patryk coraz szerzej otwierał oczy ze zdumienia: „Jak to! Nikt go nawet nie spytał o zdanie! Znowu cmentarz! Dziś cały dzień w tłoku, na grobie prababci, pradziadka, ciotki, jakiegoś kuzyna, bo Wszystkich Świętych… Cały dzień! I jutro znowu!”. Ale tata nawet nie spojrzał na jego wymowną minę.

– Dziękuję bardzo, pani Bożenko! Naprawdę jestem dozgonnie wdzięczny! A fotelik zamontuję w pani samochodzie jutro rano… – w ten oto sposób los Patryka został przesądzony, i to na dodatek w dzień wolny od szkoły. A przecież chłopiec miał zupełnie inne plany…

Ranek nadszedł szybciej niż myślał. Tym bardziej, że tata nie zostawił mu zbyt wiele czasu na oswojenie się z dziennym światłem.

– Wstawaj, Patryczku! Szybciutko! Pani Bożenka już zaraz będzie, a jeszcze musisz zjeść śniadanie. Czeka cię intensywny dzień! –chłopiec słyszał głos ojca z przedpokoju, który szykował się do wyjścia na parking. – Kakao i kanapki stoją na stole. Myj się i zaczynaj jeść. Ja zaraz wrócę!

Patryk tęsknie spojrzał na ziejący czernią ekran komputera i bez większych nadziei, że to się dzisiaj zmieni zwlókł się z łóżka. Szybka toaleta, niewyszukany sportowy strój i śniadanie w biegu – gdy tata wróci, będzie już gotowy. A potem już tylko odgłos kroków na korytarzu, chrobot klucza w zamku, pogodna twarz pani Bożenki i szybki buziak od taty na „do widzenia”:

– Bawcie się dobrze! – raźno rzucił za siebie tata, znikając za drzwiami i za chwilę – pojawiając się w nich znowu:

– Oj, przepraszam! Trochę to źle zabrzmiało… Szerokiej drogi!

I tak zaczął się wolny dzień Patryka, który miał wyglądać zupełnie inaczej. Miała być cola, chipsy, popcorn i inne „puste kalorie” (jak mawiała mama),czyli dzień we dwoje, a raczej – we dwóch – on i komputer, i Minecraft.

Tymczasem brutalna rzeczywistość wyglądała inaczej. Pani Bożenka obrzuciła Patryka wzrokiem i zawyrokowała:

– Musisz ubrać się bardziej odświętnie, Patryczku. Jedziemy przecież z wizytą…

– Myślałem, że jedziemy na cmentarz? – zdziwił się Patryk.

– Tak. Na cmentarz – potwierdziła pani Bożenka – Odwiedzimy wszystkich moich krewnych. Ty się przebierz, a ja zrobię herbatę do termosu na drogę. Na cmentarzu strasznie szybko się marznie.

Tak oto ziściła się nieoczekiwana wycieczka za miasto. Patryk siedział w swoim foteliku, ze wzrokiem zawieszonym na przygnębiającym krajobrazie wilgotnej jesieni, która wyraźnie zaznaczała swoją obecność żółto-brązowymi liśćmi, przyklejonymi do mokrego asfaltu i obłokami mgły, wślizgującej się na drogę znad pobliskiej rzeki. „Brr!” – pomyślał Patryk i wstrząsnął się z zimna, chociaż ciocia Bożenka nie szczędziła ogrzewania w samochodzie.

Nim się zorientował, byli na miejscu – pod małym, wiejskim cmentarzykiem, otoczonym niskim betonowym murkiem, wzdłuż którego strzelały w niebo obwieszone jemiołą topole. Zawiał wiatr i wdarł się przejmującym chłodem pod kurtkę. Tuż nad mokrą, usychającą trawą ścieliła się mgła, wpełzając w zakamarki pomiędzy krzaki i mogiły, zacierając granicę, pomiędzy jednym i drugim. „Jakoś tu strasznie!” – ocenił w myślach Patryk i złapał opiekunkę za rękę.

– Trochę tu inaczej niż w Warszawie – powiedział na głos – nie ma handlarzy zniczy i kwiatów, nie ma kiełbasek… – ale sam nie wiedział jeszcze czy to dobrze, czy źle. Przejmująca cisza z jednej strony napełniała go grozą, z drugiej – otulała magią. Szli wydeptanymi między mogiłami ścieżkami, klucząc w lewo i prawo. Pani Bożenka z wprawą przeciskała się między nagrobkami, odnajdując w sobie tylko wiadomy sposób właściwą drogę. Co chwila stawali, zapalali znicze, ustawiali donice z kwiatami i szli dalej. „Tu jest pochowany mój wujek, szwagier matki; tu – ciocia Zosia, tu – babcia Adela; tu – powstańcy styczniowi; tu – niemieccy żołnierze z pierwszej wojny; tu – stryj Henryk z żoną, a tu kuzynka Andzia” – pani Bożenka pochylała się nad każdą mogiłą, zrzucała pozostałe jesienne liście i zmawiała krótką modlitwę. Czas płynął, a Patryk chłonął odmienność tego miejsca od miejskiego pośpiechu i gwaru; rozglądał się wokół nie mogąc nadziwić się różnorodności, zgromadzonej na tak niewielkiej przestrzeni. Współczesne granitowe i lastrykowe nagrobki sąsiadowały ze zdobionymi kutymi krzyżami i rzeźbionymi w kamieniu figurami świętych, które zastygły w ruchu, porosłe mchem, stróżując nad zmarłymi, którzy oddali się im w opiekę.

– Wiem dlaczego dziś przyjechałaś ciociu na cmentarz! – powiedział niespodziewanie – Nie lubisz przepychać się w tłumie!

– To też – przyznała pani Bożenka – Ale też dlatego, że to właśnie drugiego listopada, a nie pierwszego obchodzi się święto wszystkich zmarłych. To Dzień Zaduszny, Zaduszki po prostu. Modlimy się za dusze naszych zmarłych, żeby zostały odkupione, czyli dostały się do Nieba. Dzień Wszystkich Świętych to święto tych zmarłych, którzy już tam są. Modlimy się do nich, a nie za nich.  Ale to dzień wolny od pracy, więc to wtedy wszyscy jeżdżą na cmentarz, ludzie różnych religii i ci, którzy w ogóle w Boga nie wierzą. W kulturze niezwiązanej z religią dzień ten nazywany jest Świętem Zmarłych. Odwiedza się wtedy groby swoich rodziców, dziadków, przyjaciół, krewnych i znajomych, pamięta się o tych, którzy już nie żyją. Stawia się kwiaty i zapala znicze.

– Kwiaty to rozumiem, często się je przynosi, gdy się idzie do kogoś z wizytą, ale po co znicze? – zastanawia się chłopiec.

– Płonąca świeca w tradycji chrześcijańskiej to symbol Boga i Zmartwychwstałego Chrystusa. To obietnica życia wiecznego. Ale tradycja zapalania ich na grobach wywodzi się też jeszcze z czasów pogańskich. Dawno, dawno temu w Polsce obchodzono święto Dziadów – dzień, a właściwie noc, kiedy ludzie próbowali nawiązać kontakt z duszami swoich zmarłych i pomóc im osiągnąć spokój w zaświatach, żeby nie błąkały się po ziemi i nie cierpiały. Wierzono, że dusze zmarłych odwiedzają w tym czasie swoich bliskich, rozpalano więc ogniska na rozstajach dróg, aby mogły łatwo trafić do domu, żeby nie zabłądziły…

– Teraz zamiast ognisk, zapalamy świece? Czyli zapraszamy ich na spotkanie na cmentarzu,  a nie w domu. Spotykamy się jakby w pół drogi… – domyślił się Patryk, a ciocia Bożenka snuła swoją opowieść dalej:

– Kiedyś takie wędrujące dusze należało również ugościć – poczęstować miodem, kaszą, jajkami, no i oczywiście uważać, żeby nie zrobić im przypadkiem krzywdy – nie rozgnieść, ani nie skaleczyć. Nie można więc było prząść i tkać, maglować, wylewać pomyj, no i oczywiście pluć. Tradycja chrześcijańska przejęła to święto tysiąc lat temu i te pogańskie zwyczaje zastąpiła modlitwą za dusze cierpiące. Ludzie jednak jeszcze długo w ukryciu odprawiali Dziady.

– Ale teraz już nie? – dopytywał się na wszelki wypadek chłopiec. Nie miał ochoty na spotkanie z duchami.

– Nie – uspokoiła go opiekunka.  – Ale w moim przekonaniu, to jednak jest dzień, w którym możemy w jakiś sposób „porozmawiać” z naszymi zmarłymi…

To powiedziawszy, pani Bożenka pociągnęła Patryka za rękę i krętą ścieżką pomiędzy mogiłami ruszyła w stronę pokrzywionej sosny, rosnącej na piaszczystym wzgórku w rogu cmentarza. Wkrótce chłopiec dojrzał pod nią usypany kopiec i stary brzozowy krzyż z małą tabliczką „Żołnierz Nieznany rok 1942”.

– To grób partyzanta z II wojny światowej. Mój tata znalazł go w dębinie za wioską i pochował go tutaj nocą, w ukryciu przed Niemcami. Gdy byłam dzieckiem, zawsze pilnował, abym odwiedzała to miejsce pierwszego lub drugiego listopada. Robię to do tej pory – wyjaśniła pani Bożenka i pochyliła się nad grobem, by pieczołowicie oczyścić go z jesiennych liści.

– Mój pradziadek Waldemar był partyzantem. Nigdy nie wrócił z wojny. Nie wiadomo, co się z nim stało – niespodziewanie odezwał się Patryk, a pani Bożenka spojrzała na niego ciekawie i włożyła do ręki znicz.

-Ty zapal. Tylko uważaj, żebyś się nie poparzył! – ostrzegła podając zapalniczkę.

*

*          *

Kiedy wracali, było już ciemno. Zmrok w listopadzie zapada tak szybko. Wilgoć osiadała na samochodzie i choć deszcz nie padał, po szybach powolutku toczyły się małe krople, rozmazując obraz za oknem. Monotonna jazda wśród przydrożnych lasów, miłe ciepełko w samochodzie i gorąca herbata z termosu, sprawiła, że znużony Patryk oparł głowę o fotelik i patrząc w gęstniejącą ciemność porządkował wszystko, co się dzisiaj stało. Mały, wiejski cmentarzyk, jesienna mgła ścieląca się na polach, opowieści o błąkających się w Dniu Zadusznym duszach, ogniskach i zniczach kłębiły się w jego małej głowie, wysyłając go na skraj jawy i snu. Przenikały się tak, jak przenikała się przez wieki tradycja…

I wtedy, za oknem dostrzegł postać żołnierza, galopującego na koniu, a gdy mu się przyjrzał ten uśmiechnął się do niego i zasalutował. „Jaki on podobny do dziadka?” – zadziwił się chłopiec, a potem usnął. A może stało się to wcześniej?

„Panna Jones i Książkowe Emporium”, Sylvia Bishop

Panna Jones i Książkowe Emporium, Sylvia Bishop
Panna Jones i Książkowe Emporium, Sylvia Bishop

Po serii trudnych tematów, nareszcie coś lekkiego i równocześnie przyjemnego, zwłaszcza dla miłośników książek. I to dla tych, którzy kochają książki nie tylko za to, co jest w nich napisane, ale kochają je za to, że są. Za ich zapach, szelest kartek, kształt czcionki i za „bardzo, bardzo ciche ŁUP”, kiedy zamykamy tylną okładkę po jej przeczytaniu. A wszystko dlatego, że główna bohaterka opowieści właśnie kocha książki, mieszka w księgarni i… nie umie czytać.  Ale za to potrafi rozwikłać niejedną tajemnicę. Oto przed Wami – Znajda Jones!

Znajda Jones znalazła swoją rodzinę w wieku pięciu lat, kiedy jej prawdziwi rodzice po prostu zostawili ją w małej, przytulnej księgarni. Michel, dziesięcioletni wówczas chłopiec, syn właścicielki, zamknął ją w szafie na rzeczy znalezione. Tam odkryła ją Netta, przyszła mama. Z chwilą, w której Znajda wyłoniła się z szafy, stała się częścią rodziny Jonesów. A nie była to zwykła rodzina. Jonesowie mieszkali w księgarni „Pod Białym Jeleniem” – w ciągu dnia sprzedawali książki (choć klientów było niewielu), wieczorami zagłębiali się w lekturze, a nocami spali w porozwieszanych między półkami hamakach. Było tylko jedno „ALE”. Znajda Jones nie umiała czytać i wstydziła się do tego przyznać. Kiedy więc mama i brat zagłębiali się w lekturze, ona udawała, że robi to samo. I tak pokochała książki bez względu na to, o czym opowiadają. Odkryła za to wszystkie inne możliwości ich zmysłowego poznania poprzez powonienie, dotyk i słuch. Te umiejętności pozwoliły jej w przyszłości poprowadzić śledztwo i doprowadzić do szczęśliwego zakończenia historii.

Pewnego dnia rodzina Jonesów na skutek wygranej na loterii zamieniła podupadającą księgarenkę w małym miasteczku na wielką i znaną księgarnię w Londynie. Niestety tym samym wpakowała się w kłopoty. Okazało się, że poprzedni właściciel „Książkowego Emporium” – Albert Montgomery wziął w komis od nieco podejrzanego Eliota Różowego rękopis jednej ze sztuk Szekspira i przez przypadek zniszczył go. Tym samym nie mógł zwrócić należnej klientowi sumy ponad 40 milionów funtów. Oddał więc swoją księgarnię Jonesom pod pretekstem przejścia na emeryturę i zamierzał uciec do Florencji. Eliot Różowy zjawił się jednak i zażądał od nowych właścicieli zwrotu należności, a ponieważ byli niewypłacalni zajął nie tylko „Książkowe Emporium”, ale i ich małą księgarenkę „Pod Białym Jeleniem”. Jonesowie znaleźli się w fatalnym położeniu. I tutaj do akcji wkracza Znajda Jones. Odkrywa, że rękopis Szekspira został sfałszowany i wespół z rodziną i panem Montgomerym szykuje odwet. Udaremnia fałszerzowi akcję sprzedaży wielu podrobionych dzieł bibliotekom i muzeom. Stało się tak ponieważ potajemnie w nocy do każdego z „zabytkowych” rękopisów obrońcy sprawiedliwości dopisali kilka absurdalnych zdań. Eliot Różowy, kiedy sprzedawał owe „dzieła” ich nie zauważył. Tak, jak Znajda – nie umiał czytać. Wpadł więc w zastawioną pułapkę i został zmuszony do oddania skradzionych podstępem pieniędzy. W ten sposób Jonesowie odzyskali swoje księgarnie, a  Znajda postanowiła wyznać swoją tajemnicę i wreszcie nauczyć się czytać.

Wartka akcja opowieści, prosty i przystępny język, duża czcionka i dowcipne ilustracje kreską w odcieniach szarości skłaniają do lektury nawet najmłodszych adeptów sztuki czytania. Kto wie, może niektórych z nich skłoni do lepszego opanowania tej umiejętności?

Jest to książka pełna pogody ducha, która przekonuje, że do życia zawsze należy się ustawiać „frontem” – przyjmować uśmiechy losu i radzić sobie z przeciwnościami, cieszyć się tym, co los przynosi i nigdy nie tracić nadziei. Dzięki takiej aktywnej postawie i wykorzystaniu swoich zdolności zawsze można sobie jakoś poradzić i znaleźć rozwiązanie. No i co ważniejsze – czasami trzeba przyznać się do swoich słabości, bo nie zawsze są one wynikiem naszych zaniedbań. Po prostu czasami się tak układa. Warto więc stawić im czoło, porozmawiać o nich z rodziną lub z przyjaciółmi. Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto nam pomoże poradzić sobie z nimi. Tak, jak Netta po wielu latach nauczyła Znajdę czytać. I choć nie była to dla Znajdy najważniejsza umiejętność, to jednak „ogólnie rzecz biorąc, całkiem podobało jej się czytanie książek (…) podobał jej się odgłos, który wydawała zamykana książka: bardzo, bardzo ciche ŁUP. Jak zamykanie drzwi, których właściwie nie ma.” Bo Panna Jones wiedziała, że książka tylko otwiera wejście do jej świata – świata wyobraźni, który zbuduje czytając zawartą w niej opowieść i nic, ani nikt tego świata przed nią nie zamknie.

Lektura „Panny Jones i Książkowego Emporium” wciąga. Jest dla młodych czytelników zapowiedzią powieści sensacyjnych, po które być może sięgną w przyszłości. Zanim to nastąpi mogą cieszyć się dreszczykiem emocji podczas przeżywania przygód Znajdy Jones bez ryzyka, że będą mieli wieczorem kłopoty z zaśnięciem. Polecam dzieciom już od siódmego roku życia.

„Mity dla dzieci”, Grzegorz Kasdepke

Mity dla dzieci, Grzeforz Kasdepke
Mity dla dzieci, Grzeforz Kasdepke

„Mity dla dzieci” to zaproszenie do mitologii greckiej dla dzieci w wieku 10-12 lat, które wystosował do swoich czytelników Grzegorz Kasdepke dzięki wydawnictwu Literatura. Wcześniej nie polecam, bo jak wiadomo dzisiejszemu dziecku trudno zrozumieć dosłowną logikę mitologicznych opowieści. Ojciec, który połyka własne dzieci lub serwuje ciało syna jako posiłek na uczcie bogów; sprytny Syzyf, który próbuje kombinacjami i kłamstwem przechytrzyć Zeusa i Hadesa; Narcyz, który tak zakochał się we własnym obliczu, że podziwiając je umarł z głodu; Hera przymykająca oko na niezliczone romanse męża i liczne kochanki porywane przez niego i więzione w specjalnie do tego celu zbudowanych pałacach lub urządzonych grotach; całe szeregi dzieci poczętych z dziwnych związków i niestandardowych relacji różnopłciowych. Nie jest łatwo rozmawiać współcześnie o mitologii nie odwołując się do symboliki i metafizyki, a z tym z dzieckiem z piątej klasy szkoły podstawowej może być trudno. Tak, czy inaczej musimy. Bo mitologia jest na tym etapie edukacji w spisie lektur. Oczywiście chodzi tu o „Mitologię” Jana Parandowskiego. Ale obecnie dzieci nie bardzo dają sobie radę, żeby przez nią przebrnąć. Moje pokolenie czytało ją bezdyskusyjnie i nawet części z nas się podobała. Byliśmy jednak chyba wtedy trochę starsi…

Dziś nasze dzieci muszą się z nią zmierzyć mając 11 lat i w tej sytuacji książka Grzegorza Kasdepke jest naprawdę bardzo dobrą alternatywą. Autorem jest uznany mistrz książek edukacyjnych dla dzieci, który ma ich w swoim dorobku ponad 50. Większość z nich to naprawdę udane i poczytne pozycje, które pozwalają przyswoić dzieciom wiedzę w ciekawy i prosty sposób z wielu dziedzin kultury i nauki. „Mity dla dzieci” są jedną z nich. Oswajają młodych czytelników z trudną i zawiłą tematyką w przystępny sposób. Mity są napisane uwspółcześnionym językiem, z którym bez trudu dzieci sobie radzą. Historie ubarwione są krótkimi opisami i dialogami, nadającymi opowieściom mitologicznym więcej dynamiki i życia. Łatwiej puścić wodze wyobraźni i znaleźć się w świecie bogów i ludzi starożytnej Grecji; łatwiej zrozumieć motywy, którymi kierowali się główni bohaterowie i łatwiej odnaleźć się w trudnych koligacjach rodzinnych mieszkańców Olimpu. Łatwiej tym bardziej, że mity opatrzone są kolorowymi ilustracjami Ewy Poklewskiej-Koziełło.

Tą książką możemy ułatwić naszym dzieciom życie. Dziękuję Pani Nauczycielce, która podsunęła rodzicom swoich uczniów ten pomysł. Może dzięki temu świat mitologii ich nie odstraszy…