„Klub Dziadka Wkrętaka i tramwaj, czyli co w drutach piszczy”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci.

Gabrysia siedziała w pracowni dziadka i łupała orzechy włoskie swoją osobistą „rozłupywarką”, czyli kluczem regulowanym, zwanym popularnie „żabką”. Łupiny strzelały w powietrze i przyjmowały nieprzewidywalne trajektorie lotu (trajektoria – linia, po której porusza się ciało w przestrzeni), na co dziadek zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi. Gabrysia z resztą też, zupełnie nie zawracając sobie głowy takim szczegółem, jak „kto to wszystko posprząta”.  Ale prawda jest taka, że ktoś kiedyś o tym pomyśli i to właśnie ona, jako sprawca, będzie musiała się tym zająć. Ale to potem… Tymczasem łupiny strzelały dalej, a Gabrysia żałowała niezmiernie, że stałe górne jedynki, które jej niedawno wyrosły mimo swych pokaźnych rozmiarów nie przypominają wiewiórczych zębów i przez to jej życie w tej chwili jest nieco bardziej skomplikowane, niż żywot małych, rudych gryzoni skaczących po orzechowym drzewie w ogrodzie babci i dziadka. I tak dziewczynka dochodziła powoli do wniosku, że świat nie jest sprawiedliwy, a człowiek niezbyt hojnie obdarzony przez naturę w przydatne organy musi otaczać się skrzynkami z narzędziami, żeby jakoś w tym świecie przeżyć. Gdy tylko ułożyła sobie swoje przemyślenia w głowie, postanowiła podzielić się nimi z dziadkiem. Ale dziadek ośmielił się z nią nie zgodzić:

– No tak, co prawda nie mamy wiewiórczych siekaczy, które pomagają nam przygotować sobie posiłek, nie mamy też ostrych pazurków, dzięki którym możemy wspinać się na drzewa i nie mamy puchatego ogona, który zapewnia sterowność podczas skoków, ale mamy narząd, który te wszystkie braki nam wynagradza.

– …?

-Mamy dobrze rozwinięty mózg, Gabrysiu, i to dzięki niemu możemy sobie ze wszystkim poradzić.

– Jednak potrzebujemy „rozłupywarki”, żeby zjeść orzech… – nie dawała za wygraną dziewczynka.

– To prawda. Ale potrafiliśmy ją wymyślić i zrobić. I tym właśnie różnimy się od zwierząt – umiemy wykonywać narzędzia i się nimi posługiwać. A tak przy okazji, to do rozłupywania orzechów służy dziadek do orzechów, a nie klucz regulowany! – skwitował dziadek.

– Ale ja też mam mózg i jak nie mam dziadka do orzechów to potrafię posłużyć się kluczem dziadka. To prawie to samo! – roześmiała się Gabrysia, a łupiny zaczęły strzelać dalej. Na szczęście dziadek przygotowywał się do ostrzenia metalowego pręta na szlifierce i założył ochronne gogle, które stanowiły też doskonałe zabezpieczenie przed ostrymi fragmentami orzechowych łupin. A może to nie był przypadek? W końcu nikt nie lubi nagłych wizyt na ostrym dyżurze okulistycznym z wbitym ciałem obcym w oku.

Tak, czy inaczej, zaburczał silnik urządzenia i wokół szlifierki zaczęły sypać się pomarańczowe iskry. Gabrysia, która obserwowała wszystko z bezpiecznej odległości wpatrywała się w dziadka w roboczym fartuchu i goglach, ze zmierzwionymi włosami, który wprawnie obracając palcami wyczarowywał połyskliwe iskierki, wyskakujące spod jego rąk jak magia z dłoni czarodzieja i pomyślała, że ma najbardziej niezwykłego dziadka na świecie. Dziadka, który z niczego zawsze potrafi zrobić coś i który stąpa na granicy rzeczywistości i iluzji z ulubionym śrubokrętem w kieszeni, niczym czarodziejską różdżką, która może wszystko.

Iskry się sypały i sypały, aż zadzwonił dzwonek do furtki i dziadek wyłączył maszynę.

– To na pewno Krzyś! – zawołała dziewczynka i pobiegła otworzyć drzwi przyjacielowi.

– Jaki tu bałagan – rzeczowo stwierdził chłopiec, gdy tylko zajrzał do pracowni.

– No co ty! To tylko łupiny. Sama ekologia. – bagatelizowała problem Gabrysia.

– Trzeba tu posprzątać – zadecydował Krzyś i energicznie wziął się do pracy, wrzucając łupiny do podręcznego pudełka. Zawstydzona zachowaniem przyjaciela dziewczynka skakała po pracowni w kucki, udając pewnie wiewiórkę i zbierała swoje ekologiczne śmieci, które przy każdym skoku ponownie wysypywały jej się z dłoni.

– Tak, to nigdy nic nie zbierzesz – ostrzegł ją chłopiec.

– Ale za to tak jest fajnie! – podsumowała koleżanka i wystawiła przednie górne ząbki, żeby jeszcze bardziej upodobnić się do ulubionego gryzonia.

– I ty to wszystko sama zjadłaś? – dziwił się Krzyś ilości porozrzucanych łupin. – Ja nie lubię orzechów.

– Ja też nie! – przyznała się Gabrysia – Ale lubię rozłupywać. Takie życie!

Chwilę trwało, zanim wszystkie łupiny znalazły się w koszu na śmieci, a po niej nastała cisza. Przyszedł czas, żeby pozwolić wybiec myślom w przód i znaleźć zajęcie, którym oddadzą się ręce i umysł, ale żaden pomysł nie chciał przyjść do głowy, a cisza przeciągała się w nieskończoność – chociaż z perspektywy dziadka, trwała zaledwie minutę. Dziadek, który przygotowywał się do ponownego uruchomienia szlifierki postanowił jednak nie zostawić wypadków własnemu biegowi i zasugerował:

– Zniosłem dziś ze strychu kolejkę elektryczną twojej mamy, Gabrysiu. Może chcecie sprawdzić czy działa?

– Kolejkę? Taką prawdziwą? – wyraźnie zainteresował się Krzyś – Taką, jak w Muzeum Kolejnictwa? Sama jeździ? Na prąd?

– Tak. Na wszystkie pytania – nie marnował czasu dziadek. – Jest w kartonie pod ścianą – doprecyzował i wiedział, że od teraz będzie mógł bez przeszkód zająć się swoim prętem.

Dzieciaki tymczasem otwierały już stare pudło po telewizorze marki Helios i niecierpliwie wyjmowały poszczególne elementy starej kolejki piko. Szyny, szyny i  szyny – proste, zakręty, zwrotnice, jakaś szara skrzynka, wagony – osobowe i towarowe i nareszcie: parowóz – piękny i czerwony.

– Łał! – nie mogła ukryć podziwu Gabrysia.

– Szkoda, że tunelu nie ma… – zmartwił się Krzyś.

– Możemy zrobić z pudełka po butach. Mama kupiła w sobotę szpilki. – szybko podsunęła pomysł dziewczynka i zaraz przystąpiła do budowy torowiska. Łączenie szyn nie było jednak takie proste, jak w kolejce lego, którą bawiła się w swoim pokoju. Tu zajęcie to wymagało znacznie większej precyzji. Otworki były malutkie, a sztyfty stosunkowo giętkie. Trzeba było więcej skupienia i uwagi, a to u Gabrysi towar deficytowy. Dziewczynka szybko zaczęła tracić cierpliwość. Na szczęście, niezawodny w takich sytuacjach Krzyś, wziął większość tej żmudnej pracy na siebie. Powoli, ale systematycznie torowisko wydłużało się i komplikowało coraz bardziej – zakręty, tunele, wiadukty, zwrotnice. Gabrysia nie poprzestawała na łatwych rozwiązaniach, strzelając pomysłami, jak z rękawa, a Krzyś, niczym dorosły mężczyzna stawał na wysokości zadania, ażeby zaspokoić jej oczekiwania. Rezultat ich pracy okazał się imponujący – linia kolejowa o wysokim stopniu skomplikowania. Krzyś ustawił parowóz, podczepił wagony i przygotowywał się do uruchomienia zabawki. Nigdzie jednak nie mógł znaleźć włączającego guzika. Obejrzał dokładnie parowóz i znalazł mały przełącznik na jego podwoziu, przełączył go, ale… nic się nie stało.

– Trzeba włożyć baterie – zaordynował i próbował się zorientować jakie.

– Chyba paluszki, nic większego się tu nie zmieści – zaczął się głośno zastanawiać.

Gabrysia, gdy tylko to usłyszała pobiegła do dziadka i zaczęła dawać mu tajemnicze znaki, żeby wyłączył głośno terkoczącą szlifierkę. Skakała, machała i robiła pytająco-maślane oczy, upodobniając się do bezradnego kota ze Shreka, ale dziadek, pochłonięty swoim zajęciem wyczarowywania pomarańczowych zimnych ogni, zupełnie nie reagował. Dziewczynka zrozumiała, że nie ma szans w ten sposób zwrócić na siebie uwagi dziadka, ale też ze względu na sypiące się iskry bała się do niego zbliżyć. Rozejrzała się badawczo po pracowni i zawiesiła wzrok na gniazdku elektrycznym w sąsiedztwie warsztatu. Niesforna myśl zakiełkowała jej w głowie i idąc za nią Gabrysia wyciągnęła wtyczkę z gniazdka. Silnik urządzenie dziadka natychmiast ucichł, a rozpędzony kamień szlifierski zaczął obracać się coraz wolniej, aż wreszcie stanął, wydając z siebie ostatni terkot. Zdziwiony dziadek odwrócił się i spojrzał na wnuczkę. Dostrzegłszy jej szelmowski uśmiech, od razu zrozumiał, co się stało.

– Dziadku, masz baterie? – szybko zwróciła się do niego z prośbą Gabrysia.

– A po co wam baterie? – odpowiedział dziadek pytaniem na pytanie.

– Do pociągu! – Gabrysia nie mogła uwierzyć w ten brak domyślności ze strony dziadka.

– Ten pociąg nie potrzebuje baterii. Trzeba go podłączyć do gniazdka.

– Jak podłączyć? Przecież ten parowóz nie ma kabla – zdziwiła się dziewczynka.

I dopiero wtedy dziadek zrozumiał, że dał dzieciakom zabawkę z innej epoki, a oni nie mają pojęcia o jej obsłudze. Opuścił więc swoje stanowisko pracy i postanowił udzielić im instrukcji. Gdy spojrzał na karkołomną linię kolejową, był pod wrażeniem. Najwybitniejsi inżynierowie w najtrudniejszych warunkach terenowych nie wykazaliby się większą wyobraźnią i nie postawili maszynisty przed niebanalnym wyzwaniem poprowadzenia po niej pociągu. Tunele z tekturowych pudełek po butach, zwrotnice na łuku ostrego zakrętu, fragmenty lodowca z resztek styropianu i most nad rwącą rzeką z folii bąbelkowej.

– No to widzę, że przerośliście samego Ernesta Malinowskiego! – skomentował budowlę dziadek.

– Nie znam – skwitowała Gabrysia – Ale wnioskuję, że nie był za wysoki…

– Przerośliście wyobraźnią – doprecyzował dziadek – nie wzrostem!

– No przecież wiem! – oburzyła się wnuczka – Tak tylko żartuję…

– A kto to był? – zainteresował się Krzyś, nie zważając na toczącą się w tle rozmowę.

– Polski inżynier, który zaprojektował Kolej Transandyjską w Peru. To najwyżej położna linia kolejowa na świecie – prawie na wysokości 5000 m n.p.m. – odpowiedział dziadek.

– Wow! To tak jakby na Mont Blanc wjechać pociągiem! – zaciekawił się chłopiec.

– A nawet trochę wyżej – wyjaśnił dziadek – Domyślacie się chyba w jakich karkołomnych warunkach te pociągi musiały jeździć?

– Same tunele i wiadukty – dołączyła do rozmowy Gabrysia – Tak, jak u nas!

– Tak, jak u was –zgodził się dziadek – a nawet więcej. Na zboczach stromych gór często nie było miejsca na wykonanie pętli, więc wagony ciągnęły dwie lokomotywy. Jedna była podłączona z przodu, druga z tyłu i na bardzo trudnych odcinkach prowadziły pociąg na zmianę – zygzakiem. A kiedy pociąg już się wspiął na najwyższe szczyty, jego pasażerowie mieli problemy z oddychaniem, dlatego zawsze w składzie jechał pielęgniarz. Kiedy trzeba było podsuwał worek z tlenem lub udzielał pierwszej pomocy – To my też zbudujemy taki zygzak!  – zapaliła się Gabrysia

– I taką górę! – rozwinął wodze wyobraźni Krzyś.

– I nazwiemy naszą kolej Transgarażową! – rozkręcała się dziewczynka.

– Tyle, że po Transandyjskiej jeździły pociągi parowe, a waszą – elektryczne.

– Jak to? – zdziwił się chłopiec.

– W XIX wieku nie było jeszcze pociągów elektrycznych, a wtedy właśnie wybudowano kolej Transandyjską. Linia była przygotowana dla lokomotyw parowych. Nie wybudowano trakcji elektrycznej – wyjaśnił dziadek.

– Ale nasz też nie ma trakcji elektrycznej. Chyba że coś przegapiliśmy – zastanawiał się Krzyś.

– Albo druty się zgubiły – uzupełniła Gabrysia.

– Ten pociąg nie potrzebuje drutów. Prąd płynie w szynach – pospieszył z odpowiedzią dziadek, zanim wnuczka zacznie snuć swoją teorię dalej.

– To niemożliwe – zdecydowanie postawił sprawę Krzyś – Jak pociąg jest elektryczny to musi być trakcja, nawet tramwaj ją ma.

– I tak, i nie. Rzeczywiście pociągi elektryczne potrzebują trakcji. Ale nie tylko. Prąd w kablu nad dachem pociągu płynie tylko w jedną stronę. A żeby pociąg jechał prąd musi płynąć w pętli – dziadek wziął kartkę i ołówek, i zaczął rysować…

ciąg dalszy za tydzień 🙂

„Niki i Tesla. Laboratorium pod napięciem”, „Science Bob” Pflugfelder, Steve Hockensmith

„Niki i Tesla” to spora dawka wiedzy z dziedziny fizyki misternie zakamuflowana w sensacyjnej historii. Ekscentryczny wujek-wynalazca, dwóch opryszków, dwa rottweilery i jeden tajemniczy czarny SUV – opowieść, która momentami każe obgryzać paznokcie. Między jednym a drugim – „przepisy” na detektywistyczne gadżety do wykonania samodzielnie (ale jednak pod czujną opieką dorosłych). Jednym słowem pomysłowy MacGyver w wersji dla dzieci. Polecam.

„Niki i Tesla. Laboratorium pod napięciem”, „Science Bob” Pflugfelder, Steve Hockensmith; ilustracje: Scott Garrett; wydawnictwo: Wydawnictwo RM;

„Laboratorium pod napięciem” jest częścią całej serii, której tytuł pochodzi od imion dwóch głównych bohaterów: Nikiego i Tesli. Mają jedenaście lat, są dziećmi naukowców i naprawdę „wieeeelką” głowę na karku. I nie chodzi tu bynajmniej o rozmiary, ale o jej zawartość. Są to bowiem dzieci bardzo pomysłowe i rozgarnięte, dużo wiedzą i na dodatek wiedzę tę rozumieją. Ginący gatunek? Nie pozwólmy na to. Nasze dzieci też mogą być mądre i kreatywne. „Niki i Tesla” może im w tym pomóc. A jeśli chodzi o umiejętność wplątywania się w kłopoty? Przemilczmy temat. Osobiście wolałabym, aby eksploracja świata w wykonaniu mojego dziecka była bardziej kontrolowana. Ale nad tym zawsze jakoś można zapanować…

„Niki i Tesla. Laboratorium pod napięciem” zawdzięcza swoją formę dwóm autorom. „Science Bob” Pflugfelder to nauczyciel przyrody, znany w Stanach Zjednoczonych dzięki edukacyjnym programom telewizyjnym przybliżających dzieciom istotę zjawisk fizycznych; Steve Hockensmith to autor powieści detektywistycznych. W rezultacie powstała mieszanka wybuchowa jak coca-cola z mentosem, którą chętnie wykorzystują do napędu rakietowego młodzi bohaterowie-konstruktorzy. Ten patent jest co prawda ogólnie znany, ale w książce jest wiele innych, które można przetestować ze swoim dzieckiem, a wśród nich alarm, niewidzialny płyn ułatwiający tropienie i elektromagnes. Sama fabuła też jest naprawdę wciągająca i śmiało można ją sklasyfikować jako „dobra sensacja”. Jeśli pozostałe pozycje z tej serii są równie dobre, chętnie je przeczytam, chociaż niestety nie jestem już dzieckiem. A to dlatego, że przy takiej lekturze nie sposób się nudzić, ani usnąć… Nie rekomenduję jej więc przed snem. Chyba że w wakacje. W wakacje można wszystko.

Z tego samego cyklu:

„Niki i Tesla. Awantura o energię słoneczną”

„Niki i Tesla. Pojedynek tajnych agentów”

„Niki i Tesla. Efekty specjalne na miarę Oscara”

„Niki i Tesla. Bunt armii robotów”

„Niki i Tesla. Magiczna rękawica supercyborga”

„Magiczny kontroler”, David Baddiel

Świat gier video przyciąga dzieci jak magnes. Prawdopodobnie sprawia to władza, którą mają w swoich rękach. Kontroler, który pozwala panować nad światem to władza absolutna. Bohater lub pojazd sterowany przy jego użyciu nie ma szans na samodzielność. Jest marionetką w dłoniach mistrza, który uruchamiając kolejne przyciski realizuje swój plan. A gdyby tak istniał kontroler, który pozwala przejąć władzę nad prawdziwym człowiekiem i zupełnie przypadkiem trafił w ręce waszego dziecka? Rozwiązałby wszystkie jego problemy? A może przysporzyłby mu nowych…

Taką niecodzienną tematykę podejmuje „Magiczny kontroler” Davida Baddiela. Proponuję ją dzisiaj w wersji audiobooka. Zwykle tego nie robię, ale teraz są wakacje – wiele podróży przed nami, często nużących i długotrwałych. W takich okolicznościach audiobook to naprawdę dobry pomysł. Jazda samochodem może wyczerpać – i dzieci, i słuchających ich narzekań rodziców. Wspólne słuchanie lekkiej opowieści z wartką fabułą może naprawdę pomóc. Omawiana dziś książka spełnia te warunki. Porusza się po świecie dobrze znanym naszym dzieciom; w kręgu pojęć, które są dla nich oczywiste i czytelne. Głównymi bohaterami są jedenastoletnie bliźniaki, które wchodzą w posiadanie magicznego kontrolera. Jego magia polega na tym, że umożliwia sterowanie ludźmi. Sam temat jest na tyle pobudzający wyobraźnię, że z łatwością przyciąga – w tym przypadku: słuchaczy. Główni bohaterowie niczym szczególnym się nie wyróżniają, poza okolicznościami, w których się znaleźli. Fabuła jest dynamiczna, choć prowadzona stosunkowo stereotypowo i przewidywalnie. Nie ma w niej elementu zaskoczenia, co sprawia, że książka nie wciąga czytelnika w stu procentach. W podróży jednak to może być zaletą. Konieczność zapauzowania książki w związku z wyjściem na  posiłek nie będzie budziła wyraźnego sprzeciwu, ale po uzupełnieniu energii dzieci chętnie do niej wrócą.

Książka jest dedykowana dzieciom w wieku 9-10 lat, ale w związku z niedużym poziomem trudności zainteresuje też młodsze rodzeństwo. Starsze z braku alternatywy też po kilku minutach się wciągnie. Czas minie szybko, podróż szczęśliwie dobiegnie końca i bez bagażu samochodowych awantur będzie można rozpocząć wakacje. Życzę szerokiej drogi i ładnej pogody!

„Mademoiselle Oiseau w Argentynii”, Andrea de la Barre de Nanteuil

Wakacje. Czas podróży dużych i małych, dalekich i bliskich. Dziś namawiam Was do podróży wielkiej, ale całkiem niedaleko – tuż za granicę wzroku, ale do całkiem innego świata. Zapraszam Was do Argentynii, kraju na dachach Paryża, zaraz po prawej stronie Łuku Triumfalnego i to w towarzystwie nie byle kogo – Mademoiselle Oiseau we własnej osobie i dziewięcioletniej Isabelli.

„Mademoiselle Oiseau w Argentynii”, Andrea de la Barre de Nanteuil; ilustracje: Lovisa Burreitt; wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie;

Mademoiselle Oiseau to główna bohaterka serii książek pod tytułami związanymi jej nazwiskiem. Jest to kobieta w bliżej nieokreślonym wieku, ale o bardzo określonej osobowości – zawieszonej między światami: widzialnym i niewidzialnym, między ptakami, motylami, kotami i między ulicami, i dachami Paryża. Tak bardzo francuska i tak bardzo bajkowa. Czuje prawie wszystko i wie prawie wszystko. I jest najlepszym przyjacielem zagubionej w swoim rzeczywistym świecie dziewczynki.

W opisywanym dziś tomie Mademoiselle Oiseau zabiera swoją duchową podopieczną do świata Argentynii. Argentynia to kraj tylko trochę podobny do Argentyny. Siostra Mademoiselle Oiseau, Matylda, stworzyła go na swój i innych użytek inspirując się pierwowzorem. A istotą tej inspiracji było poczucie odnalezienia właściwego  miejsca na ziemi. Nie ważne, gdzie ono się znajduje i nie ważne, jak wygląda. Ważne, aby czuć się w nim dobrze i mieć pewność, że do niego pasujemy. Argentynia to świat, który jest nasz własny, przynależny nam i związany z nami duchowo. To świat, z którym tworzymy jedność, bo jednocześnie budujemy go i przynależymy do niego. Świat najzwyklejszy na świecie i najbardziej niezwykły. Jest tak dlatego, że jest wytworem naszych pragnień i potrzeb, w tym tej najważniejszej – potrzeby bezpieczeństwa i przynależności do czegoś znacznie stabilniejszego, niż nasze ciało. To rodzaj ekspresji naszej duszy, która kreuje otoczenie i jednocześnie się nim karmi. „To niezwykłe, że może być tak szaro i srebrzyście zarazem”.

Książka, bogato ilustrowana swobodnym pociągnięciem kreski, oddziałuje na wyobraźnię czytelnika grą kolorów i odcieni szarości. Zachęca do podróży w głąb siebie i rozpoznania własnych pragnień, wspomnień, oczekiwań. Jest biletem na samolot do miejsca, w którym naprawdę chcemy być; podróżą do tego, co nam drogie i przez nas kochane. I nie próbujcie nawet tego zrozumieć. „Człowiek myśli, że wszystko zrozumiał, a potem pojawia się masa nowych rzeczy. Niepojęte…”.

„Niesamowite przygody wynalazców”, Sophie Blitman

Z tematyki artystycznej przechodzimy do nauki; od baletmistrzów i muzyków – do inżynierów. Wyruszamy w podróż po historii wynalazczości. Poznajemy w krótkich anegdotkach najbardziej znanych wynalazców i ich cuda techniki. Mnie najbardziej podobała się o Archimedesie i Edisonie, i braciach Montgolfier, i jeszcze o Aleksandrze Bellu, i… A z resztą! Wszystkie mi się podobały.

„Niesamowite przygody wynalazców”, Sophie Blitman; ilustracje: Arnaud Clermont; wydawnictwo: Wydawnictwo RM;

Każda z nich, choć krótka to doskonale przybliża istotę wynalazku, jego wpływ na rozwój ludzkiej myśli technicznej oraz postać jego autora. Dynamiczna, sfabularyzowana, urozmaicona dialogami przesącza do młodych umysłów sporą dawkę wiedzy. Dzięki mało sformalizowanej postaci wiedza ta na długo, a może nawet na zawsze, pozostanie w pamięci. Niedawno zastanawiałam się, dlaczego podręczniki szkolne nie korzystają z takich lekkich form jak edukacyjna literatura dziecięca. Dzięki nim dzieci i młodzież dużo łatwiej przyswajają podane w nich wiadomości, które nie nużą, nie męczą i nie wywierają presji. I przyznam, że nie wiem. Może dlatego, że trudniej; że wymagałoby to współpracy przedstawicieli wielu profesji; że nie byłoby wystarczająco „szkolnie”. Bo już tak się jakoś utarło, że „szkolnie” to znaczy nudno, że z przymusu, bo przecież „obowiązek szkolny”, a obowiązek to obowiązek. Po prostu trzeba. I musi boleć. A przy okazji – ukłony dla wszystkich nauczycieli, którzy wyłamują się z tego schematu… I może ta pozycja, o której dzisiaj piszę jest właśnie dla nich, może podsunie im jakiś pomysł na kolejną lekcję lub cały cykl.

Każda historyjka poprzedzona jest krótką informacją, która umiejscawia wydarzenie w czasie i kulturze oraz przybliża sylwetkę wynalazcy. Są również daty urodzenia i śmierci, główne miejsce zamieszkania, narodowość, słynne zdanie i dziedzina badań. Jest również ciekawostka i ilustracja samego naukowca. Nie żadne zdjęcie czy portret, ale po prostu ilustracja sytuacyjna -taka, których wiele w książkach dla dzieci. Podobizna wynalazcy nie jest może wierna, ale Arnaud Clermont wydobył w niej charakterystyczne cechy wyglądu głównych bohaterów na tyle trafnie, że bez trudu czytelnicy wychwycą podobieństwo z grafiką encyklopedyczną. Ilustracji jest wiele, towarzyszą nawet tekstom anegdotek. Są kolorowe, zabawne a czasami nawet poglądowe i edukacyjne. Dzięki niej nawet istota maszyny parowej może być zrozumiała. A przecież wszyscy wiemy, że z fizyką nie ma żartów 😉

Na zakończenie uzupełnię jeszcze, że wspomniane opowiastki poprzedzone są krótkim wstępem, wyjaśniającym problemy wynalazców, przedziwne drogi wiodące do realizacji pomysłów oraz wyjaśnienie, dlaczego przez większość stuleci dominowali w tym zakresie mężczyźni. Na szczęście współcześnie się to zmieniło. Każdy może zostać wynalazcą, jeśli tylko zgromadzi wystarczającą wiedzę i uruchomi swoją wyobraźnię. A nic tak wyobraźni nie rozwija jak dobra książka. Podsuwajcie je dzieciom – one też będą kiedyś zmieniać świat.