„Ratownicy czasu”, Justyna Drzewicka

Mikołaj Kopernik (1473-1543), polski astronom, matematyk, lekarz, prawnik i ekonomista; twórca teorii heliocentrycznej. Tego zwykle dowiadują się nasze dzieci z podręcznika do historii o godnym pamięci rodaku i jednym z ważniejszych na świecie astronomów. Jeszcze jeden zestaw dat, jeszcze jedna historyczna postać, która zerka na nas krzywym okiem ze znanego wszystkim portretu. A gdyby tak „odczarować” Kopernika, zwrócić mu życie i charakter? Gdyby tak po prostu się z nim zaprzyjaźnić? Nie z posągiem, nie z patronem szkoły, ale po prostu z Mikim?

„Ratownicy czasu”, Justyna Drzewicka; ilustracje: Jędrzej Łaniecki, projekt okładki: Piotr Sokołowski; wydawnictwo: Jaguar;

Nie będę Wam wmawiać, że jest to możliwe dzięki specjalistycznej aparaturze rodem z przyszłości, jak przekonuje nas narrator „Ratowników czasu” Justyny Drzewickiej. Powiem Wam prawdę. To zasługa wyobraźni autorki i jej ogromnej wiedzy historycznej. To ona właśnie stworzyła Mikołaja, którego zapamięta każdy, kto tę powieść przeczyta. Pokazała wielkiego astronoma jako dwudziestotrzyletniego studenta, a właściwie żaka w piętnastowiecznej Bolonii; chłopaka, z którym można się zakumplować i razem „konie kraść”. Koncept autorki opiera się na prostym pomyśle podróży w czasie. Dwójka nastolatków – Sara i Daniel przenoszą się w towarzystwie animaloida – kota z przyszłości do roku 1496 w okolice najstarszego uniwersytetu, w którym pobierał nauki nasz historyczny bohater. Tam na skutek różnego rodzaju komplikacji muszą pomóc Mikołajowi odzyskać pieniądze na studia u profesora Novary, bo to wtedy przyszłemu twórcy teorii heliocentrycznej po raz pierwszy przyjdzie do głowy zakwestionowanie obowiązującego geocentryzmu. A nic w przeszłości nie może ulec zmianie, aby nie doprowadzić do „efektu motyla” w przyszłości. Ta niezmienność jest też warunkiem szczęśliwego powrotu do współczesności Sary i Daniela.

Tak przy okazji – nic dziwnego, że chcą wrócić. Który nastolatek oddałby smartfon i Internet za długie suknie co prawda, ale takie, które już pierwszą świeżość mają za sobą a zamiast schludnej łazienki i toalety balię wody raz na dwa tygodnie i rynsztok w ulicy. Pfe! Nic nie jest w stanie zrównoważyć tych niedogodności, chociaż życie ponad pięćset lat temu tak naprawdę nie różniło się wiele od dzisiejszego – radości, rozterki, problemy i rówieśnicy. Ludzie ci sami, tylko warunki, w których żyją się zmieniły.

A wracając do Kopernika – całkiem z niego fajny koleś, niewielkiej postury, ale „pięść miał atomową”, co wyjaśnia być może tajemnicę złamanego nosa i sponiewieranego łuku brwiowego. Autorka przedstawiła go bardzo ciekawie, z resztą tak, jak i realia historyczne, w których przyszło mu żyć. Historia architektury, historia medycyny, historia polityczna, historia bankowości… Tak. Spotkanie z „Ratownikami czasu” to spotkanie z historią. I to spotkanie jak impreza z kumplami, a nie imieniny u cioci…

„Frigiel i Fluffy. Powrót Smoka Kresu”, Frigiel, Nicolas Digard

Książka jest dziełem dwóch autorów. Jeden z nich to youtuber, który prowadzi kanał o przygodach Frigiela i Fluffiego, drugi to pisarz, który przelał na papier przygody piętnastoletniego chłopaka i jego wiernego psa, rodem z świata bloczków. Miłośnicy Minecrafta wiedzą już, że to historia z ich bajki, a raczej gry 😉

„Frigiel i Fluffy. Powrót Smoka Kresu”, Frigiel, Nicolas Digard; ilustracje: Thomas Frick; wydawnictwo: Wydawnictwo RM;

Opowieść  z kwadratowym słońcem w tle nie jest sygnowana przez twórcę Minecrafta, jednak poziom jej znajomości zdumiewa. Zdumiewa również świetny pomysł na wartką i ciekawą fabułę. Nastoletni bohater w towarzystwie swojego wiernego psa wyrusza na misję, zleconą mu przez dziadka. Misja jest piekielnie trudna, ale jednocześnie niezwykle ważna. Tak naprawdę jej celem jest przywrócenie porządku i równowagi w świecie, ale o tym sam zainteresowany dowiaduje się w jej trakcie. Trochę to go zaskakuje, budzą się więc w nim uczucia, o które wcześniej siebie nie podejrzewał. Dzieje się też tak po części za sprawą nowo nawiązanych przyjaźni, z których zwłaszcza pierwsza okaże się ważną i trwałą, choć jej początki – jak to często się zdarza – były trudne. Lektura naprawdę wciąga, czyta się ją z zapartym tchem – nawet wtedy, gdy o Minecrafcie wie się tak dużo jak ja, czyli tyle, ile opowie o swoich poczynaniach córka i przypadkiem zobaczy się na ekranie telewizora, kiedy akurat kreuje swój bloczkowy świat. Domyślam się, że dla miłośników gry może okazać się prawdziwą perełką – można dać się jej pochłonąć, a jednocześnie odnaleźć inspirację do nowych rozwiązań w Minecraftowej rzeczywistości.

Oprócz oczywistych wydawałoby się zalet, książka niesie też spory ładunek wychowawczy – zupełnie nienachalny, całkowicie osadzony w rozwijającej się akcji, skłaniający do kilku przemyśleń i refleksji. „Magia jest jak twój miecz – miecz sam w sobie nie jest ani dobry, ani zły, złym lub dobrym jest ten, kto go używa oraz sposób, w jaki go używa” – oto jeden z nich. Jest też taki, który adresowany jest do nas dorosłych – rodziców i opiekunów dzieci, zwłaszcza nastolatków, który doskonale potrafi oddać brak konsekwencji w traktowaniu naszych dorastających pociech. Nie mogąc się zdecydować, czy jeszcze są dziećmi, czy już nie, nie zawsze adekwatnie do ich poczynań obarczamy je odpowiedzialnością. I tak, jeśli je ograniczamy, nie mówimy całej prawdy, sprowadzając nasze argumenty do „nie, bo nie” nie oczekujmy, że zachowają się jak dorośli i odpowiedzialni. Jeśli chcemy, aby tacy byli dajmy im ku temu przesłanki – wyjaśnijmy „dlaczego?”; nie obawiajmy się, że nie zrozumieją i nie oszczędzajmy na czasie. Powiedzmy jasno, czym kierujemy się w naszych decyzjach. Istnieje duża szansa, że argumenty do nich trafią, a wtedy dużo łatwiej będzie im się do naszych sugestii zastosować. „Nie posłuchałem się to prawda. Ale (…) nie powiedzieliście mi, co znajduje się w skrzyni  ani jakie konsekwencje będzie miało ich otwarcie. Tak więc, albo jestem odpowiedzialny za to, co się stało i trzeba mnie tak traktować, albo też masz mnie za dziecko skoro ukrywasz przede mną prawdziwą naturę, tego przedmiotu, który niosłem, narażając przy tym własne życie – w taki przypadku to ty ponosisz tutaj odpowiedzialność”. Szach, mat!

„Pamiętnik jedynaczki”, Hanna Kowalska-Pamięta

Czy bycie jedynaczką lub jedynakiem to piętno, pech, nieszczęście? Czy ma same wady? A może zalety? Dzisiejsza lektura nie odpowie na te pytania, bo nie da się na nie odpowiedzieć. Bycie jedynakiem trzeba po prostu zaakceptować. Kiedy rodzi się rodzeństwo jedynak coś oddaje i coś dostaje. A kiedy się nie rodzi, no cóż, nie oddaje i nie dostaje nic, czyli rachunek wychodzi z grubsza ten sam.

„Pamiętnik jedynaczki”, Hanna Kowalska-Pamięta; ilustracje: Suren Vandarian; wydawnictwo: Skrzat;

Główną bohaterką powieści jest trzynastoletnia Paula Kozińska, jedynaczka. I wcale nie… nie urodzi się jej rodzeństwo. Nie będzie radości, nie będzie zazdrości. Będzie zwyczajne życie, codzienna egzystencja nastolatki – jej problemy, troski, kompleksy, przyjaźnie, pierwsze miłości i potrzeba akceptacji w grupie. Będą rodzice i ich dorosłe problemy; pies, którego nie można przyprowadzić do domu i codzienna walka w szkole – o oceny i byt wśród nie zawsze przyjaznych kolegów i koleżanek. Nic takiego. Życie. Opowieść pokazuje jednak młodym czytelnikom, że to wszystko jest normalne, zwykłe; że nic nie odbiega od normy, a życie nastolatki z rodzeństwem czy bez tak naprawdę jest takie samo. No może z wyjątkiem tej szczególnej więzi między siostrami czy braćmi, której ja – jak mawiają moje córki – nigdy nie zrozumiem. Bo ja jestem właśnie jedynaczką…

Wracając do książki. To lekka i przyjemna lektura. Język prosty i codzienny – taki, jakim zwykli porozumiewać się kulturalni młodzi ludzie; realia nieco wczorajsze, ale niebyt odległe, zrozumiałe dla współczesnej młodzieży – rzecz dzieje się na przełomie tysiącleci (jak to brzmi?!); fabuła nieskomplikowana.  Trochę się jednak dzieje – niby nic, a jednak kilka zaskakujących zwrotów akcji. Najciekawsze jednak, że choć przynoszą one chwilowe zawirowania i problemy, w dłuższej perspektywie tak naprawdę nie mają wpływu na życie głównej bohaterki. Uczy to dystansu do tego, co dzieje się wokół i buduje przekonanie, aby nie wyciągać zbyt pochopnie wniosków i nie uginać się pod ciężarem niemiłych doświadczeń. Wystarczy przeżyć kolejny dzień, aby część problemów rozwiązała się sama lub rozpłynęła w zapomnieniu. Czasami wystarczy być, nie trzeba za wszelką cenę wszystkiego kontrolować. Życie rozplątuje się czasami samo a czasami przy pomocy przyjaciół lub rodziców, a nawet znienawidzonej nauczycielki. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie nowy dzień, co skomplikuje i co rozprostuje. I pod tym względem życie jedynaczki nie jest w ogóle inne, nie gorsze, nie lepsze. Życie jak życie – raz na wozie, raz pod wozem…

„Minerva Clark na tropie”, Karen Karbo

Dziś prawdziwy kryminał. Jest morderca – nieletni, motyw – pokrętne interesy uczniów szkoły średniej i narzędzie zbrodni – but na wysokim koturnie. Nie dla czytelników o „słabych nerwach”. Ale za to dla czytelników, którzy wszedłszy w wiek dojrzewania stracili pewność siebie i nabawili się kompleksów, głównie związanych ze swoim wyglądem.

„Minerva Clark na tropie”, Karen Karbo; wydawnictwo: W.A.B.; ilustracje: Olga Reszelska;

Akcja powieści rozgrywa się w Portland. Główną bohaterką, jak sam tytuł sugeruje, jest Minerva Clark – uczennica siódmej klasy szkoły podstawowej. Zostawiona sama sobie – i przez matkę, i przez ojca – i wychowywana przez trzech starszych braci (niewiele starszych zresztą) zmaga się ze swoimi „dziewczyńskimi” problemami zagubionej nastolatki. Wszystko odmienia się, kiedy na skutek eksperymentów zostaje nieznacznie porażona prądem. Z niewyjaśnionych przyczyn staje się pewną siebie, pozbawioną wewnętrznych ograniczeń nastoletnią dziewczyną, która nie przejmuje się byle czym, jest asertywna i potrafi dążyć do celu – własnego tym razem. Wespół ze swoim ulubieńcem – fretką Jupiterem i przy nieznacznej pomocy przyjaciela wikła się w detektywistyczną zagadkę i próbuje odkryć co łączy morderstwo młodego sprzedawcy z księgarni z  jej ulubioną kuzynką, która z nieznanych powodów nagle zaczyna „być przy kasie”. Smaczku dodaje fakt, że kuzynka owa uważana jest przez Minervę za niedościgłą doskonałość, ale z biegiem wypadków wcielająca się w rolę detektywa dziewczynka dostrzega, że ta posągowa postać na własne życzenia pokryła się rysami. Zakończenie nie jest jednak tak oczywiste, jak moglibyśmy przypuszczać, co sprawia, że książkę tę naprawdę można zaliczyć do dobrej z gatunku powieści kryminalnej dla młodszej młodzieży. Jej prawdziwa wartość nie leży jednak w wartkiej i ciekawej fabule, ale w psychologicznym przesłaniu dla borykających się ze swoimi lękami i wycofaniem zahukanych przez rówieśników nastolatków. Dziwne i nietypowe zachowanie Minervy, która dzięki swojej wewnętrznej sile wyzwala się spod dominacji napastliwych koleżanek prowokuje do przemyśleń nad swoim „byciem w grupie” na krok przed dorosłością i odnalezienia w niej swojego miejsca. I to miejsca, w którym wreszcie każdy poczuje się  dobrze i którego granice wyznacza pewność siebie. Ta sama, która – jak wiemy – w jakiś niewytłumaczalny sposób znika na pewien czas, gdy przechodzimy ze świata dzieci do świata ludzi dojrzałych. Dobrze, gdy potem wraca…

„Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi”, Rafał Kosik

Bohaterami opowieści jest trójka tytułowych gimnazjalistów. Gimnazjum już nie ma. Ostatni rocznik zakończył edukację na tym etapie kształcenia w tym roku, ale życie nastolatków w wieku 13-15 lat tak naprawdę nic się nie zmieniło. Teraz są w 7 i 8 klasie szkoły podstawowej i 1 szkoły średniej, ale nadal czują się niezrozumiani, dalej odczuwają dylematy i problemy, które niesie ze sobą potrzeba zaistnienia w grupie rówieśniczej, ciągle złoszczą się na skostniałą podstawę programową i realizują swoje marzenia gdzie indziej – nie w szkole. A przecież są ciekawi świata, żądni przygód, otwarci na wyzwania. Szkoda, że to taki niezagospodarowany teren…

„Felix, Net i Nika” oraz Gang Niewidzialnych Ludzi”, Rafał Kosik; ilustracje autora; wydawnictwo: Powergrafph;

Książka Rafała Kosika „Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi” to już właściwie klasyka współczesnej powieści młodzieżowej. To, że znalazła się w kanonie lektur, w mocno podstarzałym towarzystwie, to dla mnie prawie cud. Współczesny świat przedstawiony, choć jednak science fiction; współcześni bohaterowie, choć nie do końca zwyczajni; współczesna szkoła, choć trochę „odjechana” i współczesne pytania… prawdziwe. Jasna i zrozumiała. Czytelnicy łatwiej odnajdują się w tym świecie z pogranicza ich codzienności i fantastyki naukowej, niż w realiach „W pustyni i w puszczy” czy „W 80 dni dokoła świata”. Notabene od Vernego do Kosika jest całkiem blisko. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że Kosik to współczesny polski Verne – naukowy wizjoner i fantasta, sprawny powieściopisarz i mistrz snucia fabuły. Nic dziwnego, że „Felixa, Neta i Nikę” czyta się szybko i jednym tchem. Tak, jak w młodości pochłonęłam wszystko, co napisał Verne, tak teraz – już jako osoba dorosła – z równą przyjemnością przeczytałam całą serię pod wspomnianym tytułem. A jest co czytać, bo pozycji jest 16. I już czekam na następną, bo to gwarantowana forma dobrej rozrywki. Tyle o mnie.

Dla młodych czytelników to również okazja do poznania bez nachalnego dydaktyzmu elementów historii Polski, podstaw fizyki i geografii, a nawet językoznawstwa. Nie do przecenienia jest również promocja uniwersalnych wartości moralnych – uczciwości, szlachetności, odpowiedzialności i oczywiście przyjaźni i lojalności. A wszystko w sposób naturalny, bez wykrzykników i wielkich liter. Co ważne umiejętności, zarówno te merytoryczne, jak i społeczne i emocjonalne bohaterowie nabywają stopniowo, niejako dorośleją na naszych oczach. Na kolejnych stronach książek z początkujących gimnazjalistów przeobrażają się w dojrzałych licealistów. Nie tracą jednak swojej ciekawości świata i młodzieńczego zapału, wciąż otwierają się na wiedzę i na innych. Zachłannie chłoną świat. I tej zachłanności chwilami im zazdroszczę…