„Klub Dziadka Wkrętaka i bulgot, czyli tajniki hydrauliki”, Małgorzata Połeć-Rozbicka

Część I

            Autokar bujnął się w przód i w tył, po czym ostatecznie zahamował. Natychmiast przed drzwiami wyjściowymi zaczęła przepychać się grupka dzieci, która nieustannie rosła. Gabrysia poderwała się z miejsca, by do nich dołączyć, ale poczuła zatrzymujący ją uścisk dłoni Krzysia i usłyszała jego uspokajający szept:

– Nie ma się co spieszyć! I tak wszyscy muszą wyjść. Przecież nie zostawią nas w autokarze na noc.

Gabrysia była skłonna przyznać przyjacielowi rację, tym bardziej, że dopiero teraz, kiedy miejsca opustoszały, zobaczyła, jak piękny widok roztaczał się za oknem. Na niewielkim wzniesieniu wśród bielących się pni brzóz z jesiennie opustoszałymi już gałązkami stał niewielki trzypiętrowy pensjonat. Szerokie schody prowadzące pod drzwi usłane były złocistymi serduszkami brzozowych liści, które raz po raz podrywał podmuch wiatru i zapraszał do tańca. U stóp wzgórza błyszczała tafla wody, która o tej porze roku i przy nadchodzącym zmierzchu ostrzegała swoim ciemnogranatowym odcieniem i groźnie marszczącą się powierzchnią. Przez sztywne, żółtozłote sitowie przebijał się drewniany pomost, przy końcu którego kołysała się na falach mała biało-niebieska żaglówka. W oddali majaczyła zielona, smukła łódka, w której jakaś postać w czarnym sztormiaku z głęboko naciągniętym na oczy kapturem uparcie trzymała wędkę kołysząc się w takt chlupoczących fal. Pejzażu dopełniała przejmująca cisza, która teraz gwałtownie została przerwana przez grupkę rozkrzyczanych dzieci, ale i one pod wpływem otaczającego ich nastroju szybko umilkły schodząc w swoich rozmowach do szeptu. I ta cisza, i otoczenie wokół napełniało je poprzez swoją odmienność od wielkomiejskiego zgiełku jakimś dziwnym niepokojem. Nie czuły się tu jak u siebie. Znalazły się w innym, nieznanym im świecie, w którym nawet ich smartfony i tablety chwilami traciły zasięg.

– Wychodzimy! – Krzyś delikatnie pociągnął Gabrysię za rękę. I zrobił to niemal w ostatniej chwili, bo wychowawczyni rozpoczęła już oficjalne liczenie podopiecznych i wydawanie bagaży. Dzieciaki, choć początkowo ustawione przez nauczycielkę w pary, rozproszyły się i luźną grupą zaczęły wspinać się po schodach wiodących do pensjonatu. Nim dotarli na górę z przeraźliwym skrzypieniem uchyliły się drzwi, w których stanęła starsza roześmiana pani, otulona ciepłym, wełnianym szalem.

-Chodźcie! Chodźcie! Zupa już gorąca. Rozgrzejecie się trochę!  – zawołała zapraszając ich ręką do środka.

Na szczęście dziewczynki już w autokarze podzieliły się pokojami, a chłopcom było i tak wszystko jedno, więc przydział kto z kim i w jakim pokoju przebiegł bez większych zakłóceń. Gabrysia, która zapomniała, że przecież pani nie pozwoli zamieszkać jej z Krzysiem zmartwiła się trochę, że zostanie sama, ale na szczęście Weronika pomyślała o tym za nią, więc radośnie uśmiechnęły się obie i pomaszerowały do wskazanego im przez panią pokoju. Pokój był duży i narożny i miał dwa okna, z których każde wychodziło na inną stronę domu. Z jednego okna roztaczał się ujmujący widok na tę ciemnogranatową taflę, pomost, żółtozłote sitowie i zieloną łódkę z nieruchomą zakapturzoną postacią, za drugim znajdowała się ściana lasu, która w pełzającym zmierzchu ziała czernią omszałych pni.

– Zapalę światło –zdecydowała Weronika w odpowiedzi na widok za oknem. –Nie będzie tak strasznie. Dziewczynka pstryknęła włącznikiem, a żarówka kilkakrotnie zamigotała i rozświetliła się żółtym, niezbyt intensywnym blaskiem.

Gabrysia tymczasem z wrodzonym sobie temperamentem szybciutko rozpakowała plecak, wyrzucając wszystkie ubrania na łóżko, aż wreszcie wydobyła dużą czerwoną latarkę, zamachała nią z filuternym uśmiechem przed oczymi koleżanki i wyjaśniła:

– Na wszelki wypadek. Jakby światło zgasło.

Weronika, która raczej nie interesowała się takim rzeczami w obecnej sytuacji ucieszyła się z zapobiegliwości koleżanki, bo nagle poczuła się pewniej, że te mroczne drzewa i wszystko to, co cokolwiek mogło się w nich czaić nie wedrą się do ich pokoju, kiedy migocząca żarówka odmówi posłuszeństwa.

– Kooolacja! – usłyszały donośny krzyk starszej pani z dołu, z pośpiechem więc wybiegły z pokoju, bo nagle poczuły głód i chłód, które wzmagały się pod wpływem cichego zawodzenia wiatru za oknem.

Ciepły posiłek najpierw rozgrzał, a potem rozleniwił dzieciaki, nic więc dziwnego, że zaraz po nim wróciły do swoich pokoi i rzuciwszy się na łóżka zaklikały palcami na swoich telefonach. Gdzieniegdzie na stolikach pojawiły się staromodne planszówki, a Iwona wyciągnęła nawet książkę. Tylko u Gabrysi i Weroniki w pokoju nie pojawiło się nic z tych rzeczy, pojawił się natomiast Krzyś, który stanąwszy przy oknie próbował coś wypatrzeć w bezgranicznej ciemności. Było to przedsięwzięcie z góry skazane na niepowodzenie. Tylko w oddali, po przeciwległej stronie jeziora majaczyły dwa malutkie światełka, mrugające na skutek szarpanej wiatrem gałązki, która raz po raz uderzała z cichutkim stukotem o szybę. Krzyś odwrócił się nagle do dziewcząt, a pod jego stopami skrzekliwie zaskrzypiała drewniana podłoga.

-Strasznie tu jakoś… – podzielił się swoimi wrażeniami.

-Strasznie! – skwapliwie potwierdziła Weronika.

-Nooo! – podchwyciła temat Gabrysia – Bo ja wam mówię, ten pensjonat to stara siedziba księżniczki Hermenegildy! – obwieściła z niekłamaną pewnością. – Jej brat, żyjący po ciemnej stronie mocy, zamienił ją w dwumetrowego węgorza i skazał na wieczne życie w pobliskim jeziorze. Dziewczynka, zadowolona z efektu zaskoczenia, które malowało się na twarzach słuchaczy, z roziskrzonymi oczyma snuła opowieść dalej:

– Ten rybak w czarnym sztormiaku to jej strażnik – mówię wam! I pilnuje całymi dniami i nocami, żeby nie wydostała się na powierzchnię. Ale nic z tego! Hermenegilda jest sprytna! Wydrążyła potajemnie tunel do naszego pensjonatu i połączyła jezioro z jego siecią kanalizacyjną – puściła wodze wyobraźni Gabrysia. –I wcale się nie zdziwię, kiedy w nocy wyjdzie z umywalki… – dokończyła złowróżbnie.

Weronika i Krzyś zamarli na chwilę, oniemiali wizją koleżanki.

– Przestań! Bo nie usnę! – krzyknęła Weronika i zatkała sobie uszy –Przestań! Przestań!

– No już dobrze! – zdziwiła się Gabrysia – tak tylko mówię, bo przyznacie, że ten zakapturzony wędkarz wygląda jakoś dziwnie…

– Niepokojąco – doprecyzował Krzyś. – Siedzieć tyle czasu w łódce przy takiej pogodzie i nawet się nie poruszyć… Rzeczywiście dziwne.

W tym momencie do pokoju zajrzała pani Basia.

– Myjcie się i wskakujcie do łóżek! Jutro czeka nas bardzo intersujący dzień. Będziemy płynąć statkiem po pobliskich jeziorach.

-Super! – ucieszył się Krzyś i natychmiast pobiegł do swojego pokoju, bardziej po to, żeby poszperać o jutrzejszej wyprawie w Internecie, niż po to, by położyć się spać. Dziewczynki natomiast oddały się wieczornej toalecie, Gabrysia z lubością, a Weronika z niemałą obawą. Wciąż dręczyła ją szalona wizja Gabrysi i biorąc prysznic z uwagą obserwowała jego odpływ, czy aby nie ukaże się w nim czarna głowa zaklętej w węgorza Hermenegildy. Na szczęście nic takiego się nie stało i dziewczynka z ulgą owinęła się wkrótce ciepłą kołdrą, ciesząc się w duchu, że znajduje się z dala od wszelkich źródeł wody, a monotonny szum wiatru i cichutko stukająca o szybę gałązka powoli przymykały jej oczy, odsuwając straszliwą historię w niepamięć. Senność zagościła w pokoju i w nieśmiałym blasku księżyca, sączącym się przez niezasłonięte okno, dziewczynki powoli zapadały w sen. I wtedy właśnie, zupełnie niespodziewanie rozległ się przeraźliwy bulgot!

– Hermenegilda! – wrzasnęła Weronika, siadając na łóżku – Na pewno!

– No co ty! – zaoponowała Gabrysia, ale jakoś niepewnie – To głupia, wymyślona historia – próbowała sobie dodać odwagi, chociaż nie była już całkiem pewna, czy sama tę historię wymyśliła, czy też mroczny wędkarz w wielkim, czarnym kapturze przekazał ją jej umysłowi telepatycznie. Zebrała się jednak w sobie, włączyła stojącą przy łóżku czerwoną latarkę i skradając się ruszyła w stronę łazienki. Uchyliła drzwi i snopem światła przeszukała pomieszczenie. Uf! Dopiero teraz złapała oddech:

– Nie ma jej! – oznajmiła koleżance, ale Weroniki nie uspokoiło to jakoś.

– To nie było w łazience. – stanowczo oznajmiła –To było gdzieś koło twojego łóżka.

– No dzięki! Bardzo mnie teraz uspokoiłaś – powiedziała z przekąsem Gabrysia. Nagle opowieść o Hermenegildzie, snuta w tym osamotnionym wśród lasów i jezior pensjonacie nie wydała jej się takim wspaniałym pomysłem. Po niezidentyfikowanym bulgocie pokój już nie wyglądał tak samo. Ciemność za oknem, błękitnawa smuga księżycowego światła na podłodze, szum wiatru, chwilami przechodzący w wycie i natarczywe stukanie gałązki o szybę już nie usypiały, ale budziły lęk. Nic więc dziwnego, że Gabrysia na wszelki wypadek odsunęła swoje łóżko od ściany i z dużą rezerwą położyła się w nim, nasłuchując wszystkich dźwięków, które rozbrzmiewały wokół, a one mnożyły się i mnożyły, choć zupełnie niedawno dziewczynce wydawało się, że w pokoju panowała cisza.

Kiedy Gabrysia otworzyła oczy z ulgą stwierdziła, że za oknem jest już widno. Wyskoczyła z łóżka i na bosaka podeszła do okna, kuląc palce na zimnej podłodze. Nad taflą jeziora unosiła się rzadka mgła, która ciągle zmieniając swoje położenie powoli odsłaniała różne tajemnice. Po środku jeziora, w zielonej łodzi wiosłowej nadal, albo znowu, siedział wędkarz w czarnym sztormiaku z głęboko nasuniętym na czoło kapturem. Gabrysia  wzdrygnęła się na jego widok i zaraz potem usłyszała szept koleżanki:

– O kurczę!

Wspomnienia wydarzeń wczorajszego wieczoru wróciły pomimo dziennego światła.

– Trzeba to wszystko opowiedzieć Krzysiowi! –zawyrokowała dziewczynka i ruszyła w stronę łazienki. Weronika spojrzała za nią i z trudem przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, że ona też jakoś będzie musiała umyć zęby i to nachylając się nad umywalką…

ciąg dalszy za tydzień…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *