„Amelia i Kuba. Mi się podoba”, Rafał Kosik

Był mały, łysy i nie miał jednej nogi. Nazwała go Zydel. Myślała, że będzie mogła go przygarnąć, ale jest uczulona na psy. Nie szkodzi. Jej determinacja i tak odmieniła pieski psi los. Zydel znalazł nowy dom.

„Amelia i Kuba. Mi się podoba”, Rafał Kosik; ilustracje: Jakub Grochola; wydawnictwo: Powergraph;

Facebook jest pełen zdjęć opuszczonych psów, którym miłośnicy zwierząt próbują znaleźć właściciela. Są nieszczęśliwe, opuszczone, a czasami celowo skrzywdzone. Mieszkają w schroniskach lub u tymczasowych opiekunów. Czekają na świeżą wodę i pełną miskę, ale przede wszystkim na miłość – tą, którą mogą dostać i tą, którą mogą ofiarować. I to właśnie jest tematem nowej książki Rafała Kosika z serii „Amelia i Kuba”.

Główni bohaterowie za sprawą sześcioletniej Mi wikłają się w akcję uchronienia przed niebezpieczeństwem uśpienia schorowanego psa ze schroniska i mimo, że niebezpieczeństwo to było tylko wytworem ich wyobraźni, to jednak było warto. Wspomniany już Zydel trafił bowiem w ręce nowego właściciela, dzięki któremu znowu zaufał ludziom, a nowy właściciel ostatecznie rozstał się ze swoją samotnością. I to właściwie cała akcja. Ale oprócz niej jest jeszcze wątek balu przebierańców, inwazji szczurów, historia damsko-męskich, a raczej dziewczęco-chłopięcych relacji, lojalności, asertywności, odpowiedzialności, kombinacji i odrobiny sprytu – czyli to wszystko, co składa się na skomplikowane życie młodszych nastolatków. No i oczywiście, jak to autor ma w zwyczaju, nic nie dzieje się bez przyczyny. Każdy element, jak przy układaniu puzzli, jest istotny, by złożyć w całość historię (chociaż uważny czytelnik wyłapie pewną nieścisłość), która bawi i uczy. Bo że jest tam nauka, nie mam wątpliwości. Schowana z finezją nie razi, nie nudzi, nie odstręcza ale dyskretnie wlewa się w umysły młodych czytelników. Powieść uczy przede wszystkim, że warto myśleć, co we współczesnym świecie naszych dzieci nie jest wcale takie oczywiste; uczy, że warto mieć swoje zdanie i krytyczny osąd sytuacji, nawet w odniesieniu do ukochanych przez nie filmików z Youtube’a; że wiedzę warto traktować selektywnie i że warto wykorzystywać ją na co dzień; że warto być lojalnym i wrażliwym na cierpienie innych, także naszych „mniejszych braci”; że nie można pochopnie wyciągać wniosków i oceniać ludzi nie poznając ich bliżej. Uczy też po prostu poprawnej polszczyzny, bo autor włada nią z dużą swobodą, nie tylko przestrzegając jej reguł, ale również te reguły wyjaśniając. Kwestia poprawnego stosowania zaimków – na przykład – raz na zawsze po przeczytaniu książki zostanie rozwiązana. A dlaczego w tytule akurat jest inaczej niż powinno? Nie będę wyjaśniać. Niech Wasze dzieci odkryją to same. Polecam tą książkę. Mnie się podoba…

„Tadeusz Kościuszko. Wakacje z wodzem”, Izabela Degórska

Czy bohaterowie rodem z historii Polski mogą być dla współczesnych dzieci atrakcyjni? Czy mogą wzbudzić podziw i zaimponować? Okazuje się, że tak. Trzeba tylko poszperać w wiadomościach historycznych i pokazać ich ludzkie oblicze. I jeszcze podać to w atrakcyjnej formie.

„Tadeusz Kościuszko. Wakacje z wodzem”, Izabela Degórska; ilustracje: Elżbieta Moyski; wydawnictwo: Wydawnictwo RM;

Króciutka powieść dla dzieci we wczesnym wieku szkolnym o Tadeuszu Kościuszce z serii „Polscy Superbohaterowie” Wydawnictwa RM spełnia te założenia. Po pierwsze dlatego, że Naczelnik Insurekcji był postacią barwną. Sam żądny przygód i adrenaliny nieustannie pakował się w tarapaty. W słusznej co prawda sprawie, ale jednak. Cóż więcej potrzeba, aby rozpalić dziecięcą wyobraźnię. Najpierw Szkoła Rycerska, nieszczęśliwa miłość, feralny rejs do Ameryki Północnej, który zakończył się niespodziewanie na jednej z karaibskich wysp, brawurowa kariera w amerykańskiej armii, przyjaźń z Indianami, popularność i sława za oceanem oraz szacunek i respekt po powrocie do Polski. No i samo powstanie 1794 roku, które i swoją nazwę zyskało od imienia przywódcy. Co prawda zakończyło się klęską, ale miało też przecież swoje Racławice, no i idee nawiązujące do Konstytucji 3 Maja. Jednym słowem: Tadeusz Kościuszko to po prostu bohater – honorowy, dzielny, odważny, zasłużony dla społeczeństwa i ojczyzny, ale przy okazji też człowiek – porywczy, śmiały, uczciwy. Takiego właśnie poznają go Antoś, Kuba i Sonia, takiego przedstawia go im w opowieściach dziadek Adam i babcia Kasia z Olszówki, u których spędzają wakacje. A przy okazji uczą się jeździć konno, poznają osiemnastowieczną broń białą, ćwiczą szermierkę i wikłają w konflikt wyboru odtwórcy roli Naczelnika podczas inscenizacji składania przysięgi na Krakowskim Rynku. Rozwiązanie przychodzi nieoczekiwanie i sprawia im wszystkim, a zwłaszcza Antosiowi ogromną przyjemność. A najważniejsze, że przywieziona na wakacje konsola zdążyła się mocno przez te wszystkie dni zakurzyć 😉

Takiego obrotu sprawy i Wam, i Waszym dzieciom również przed nadchodzącą Majówką życzę. A na wypadek, gdyby nie dopisała pogoda nadmieniam, że w ramach serii „Polscy Superbohaterowie” ukazały się następujące tytuły: „Mieszko I”, „Irena Sendlerowa”, „Jan III Sobieski”, „Maria Skłodowska-Curie”, „Marszałek Józef Piłsudski” i „Rotmistrz Witold Pilecki”. Może to dobry pomysł, aby w dniach, gdy świętujemy niecodzienną dojrzałość polskiej myśli politycznej, czyli dzień uchwalenia Konstytucji 3 Maja, pokazać naszym dzieciom tych, którzy wybrzmieli w naszej historii.

„Mieszko I. Tajemnicze drewienko”, Magdalena Koziarek; ilustracje: Elżbieta Moyski; wydawnictwo: Wydawnictwo RM;

„Na przykład Małgośka”, Paweł Beręsewicz

Robert jedzie na obóz tenisowy. W tenisa gra świetnie, ma do tego talent. Niespodziewanie jednak wyjazd staje się szkołą życia. I nie chodzi tu o wirtuozerię na korcie, nie chodzi też wcale o przetrwanie nocą w ciemnym lesie, ani nawet o konfrontację z wampirem. Chodzi tu o relacje ze zwykłą dziewczyną. Na przykład Małgośką.

„Na przykład Małgośka”, Paweł Beręsewicz; okładka i ilustracje: Monika Kanios-Stańczyk; wydawnictwo: Literatura;

Bo Robert ma jedenaście lat. Sporo już wie o życiu. Umie sam sobie spakować walizkę, umie poradzić sobie z kolegami, jest przygotowany na stawienie czoła trenerowi, który jego zdaniem przeobraża się nocą w wampira. Ale nie wie jeszcze, że z dziewczyną można fajnie spędzić czas, a rozmowa z nią nie jest powodem do wstydu. Małgośka jest dla Roberta super. Super gra w tenisa, super sobie radzi w śledzeniu wampira, ma super pomysły i super… piegi. Robertowi trudno się w tym wszystkim zorientować. Nieznane emocje, które budzi w nim znajomość z dziewczyną wywracają jego poukładany chłopięcy świat. W tej zmienionej rzeczywistości trudno mu się zorientować, wszystko miesza się i komplikuje, a szczera rozmowa z trenerką Olą jeszcze dolewa oliwy do ognia. Na skutek różnych niedopowiedzeń i ogólnego niezrozumienia fabuła gmatwa się i zawiązuje w węzeł gordyjski. Pani Ola, która kocha się w panu Mariuszu, pan Mariusz, który robi wszystko, aby zbliżyć się do pani Oli, Robert i Małgośka, którzy próbując uchronić przed nim panią Olę, skutecznie mu to uniemożliwiają (i to wcale nie z przekonania, że ten związek nie ma szans, ale z pewności, że pan Mariusz ze swoimi rozrośniętymi „trójkami” jest najprawdziwszym wampirem). Brzmi niejasno? No właśnie. Trzeba przeczytać.

Książka jest naprawdę „fajna”, rozrywkowa, w której dużo się dzieje, a opowieść o tym spisana jest lekkim, swobodnie „lejącym się” językiem. Czyta się miło i szybko, przy okazji uświadamiając sobie, że nie zawsze się wygrywa, a porażka też może być całkiem „spoko”; że nie można wyciągać zbyt pochopnych wniosków; no i że dziewczyny naprawdę nie pochodzą z innego świata. Autor na mocnym luzie wprowadza swoich czytelników w kuluary damsko-męskich relacji towarzyskich na poziomie młodszych nastolatków, oswajając ich powoli z tym, co jeszcze dla nich niezrozumiałe, wstydliwe, a nawet przerażające. Ale przecież głównemu bohaterowi się udało… „To, co zamierzał teraz zrobić, wymagało prawdziwego męstwa. Ale przecież Robert potrafił w środku nocy w czasie pełni księżyca rzucić główką czosnku w krwiożerczego Wampira. Miał więc też chyba tyle odwagi, żeby zadzwonić do zwykłej niegroźnej dziewczyny – na przykład Małgośki.”

Naszym dzieciom też może się udać 😊

„W pustyni i w puszczy”, Henryk Sienkiewicz

Wiem – „trąci myszką”, nie przystaje do rzeczywistości a język nie jest do końca zrozumiały. Ale mimo wszystko zróbcie wszystko, aby Wasze dzieci nie poddały się po pierwszych stronach. To „Sienkiewicz”. Wszyscy wiemy, że długo się rozkręca.

„W pustyni i w puszczy”, Henryk Sienkiewicz; ilustracje: Iwona Walaszek-Sarna, projekt okładki: Anna Witwicka; wydawnictwo: Wydawnictwo SBM;

Przez pierwsze sześć rozdziałów nawet ja z trudem przebrnęłam, chociaż nie jest to mój pierwszy raz i wiem, czego mogę się spodziewać dalej. W przypadku naszego dziewiętnastowiecznego mistrza prozy powiedzenie „nie oceniaj książki po okładce”, należałoby poddać trawestacji „nie oceniaj Sienkiewicza po pierwszych pięćdziesięciu stronach”. Jego dbałość o to, aby czytelnik zanim utonie w fabule, wiedział o swoich bohaterach wszystko – jak wyglądają, skąd pochodzą, co lubią a czego nie, jaki jest ich profil psychologiczny może zmęczyć współczesnego odbiorcę. Ale to, co oferuje potem, rekompensuje te małe niedostatki.
A daje w zamian niemało – przede wszystkim dowodzi, że słowem można malować, zwłaszcza krajobrazy. I jest to pewne novum dla naszych dzieci, przyzwyczajonych do ubogiego słownictwa, krótkich informacji tekstowych, emotek i symboli, które oferują im dla szybszego i łatwiejszego porozumiewania różnego rodzaju komunikatory. Cała fabułę „W pustyni i w puszczy” można by pewnie zmieścić na 100, a nie 300 stronach. Autor zaoszczędziłby wtedy czytelnikowi tych wszystkich momentów grozy i przerażenia, okrucieństw głodu i wojny, ale też ten sam czytelnik byłby uboższy o piękno i niedostępność afrykańskiej przyrody, urzekający zachód słońca nad sawanną i potęgę pustynnej burzy. Lektura tej powieści może dowieść, że słowo ma moc, nie mniejszą od pędzla i dźwięku – moc, która porusza wyobraźnię.
Jest to też dobra okazja, żeby porozmawiać ze swoimi dziećmi o trosce i odpowiedzialności za drugiego człowieka. Dziś lansujemy raczej prawo do zaspokajania naszych potrzeb. Umiemy odmawiać i stawiać jasno swoje wymagania. To dobrze. Ale granica między zdrową asertywnością a chorym egocentryzmem jest baaardzo cienka i może warto wskazać naszym dzieciom drugą stronę medalu, aby potrafiły złapać balans.
A na zakończenie proponuję, aby przybliżyć młodym czytelnikom historię kolonizacji Afryki i jasno powiedzieć, że nie była to chlubna karta w historii zachodnioeuropejskiej cywilizacji.

„Kroniki Archeo. Oko węża”, Agnieszka Stelmaszyk

Zaczęło się od „Tajemnicy klejnotu Nefertiti”, przygodowej powieści dla starszych dzieci, która oprócz tego, że „wciąga”, to jeszcze przemyca dużą dawkę informacji z historii i archeologii. To tam po raz pierwszy spotykamy się z piątką młodych poszukiwaczy przygód, którzy w związku z wrodzoną ciekawością i splotem dziwnych okoliczności stają się odkrywcami zaginionego skarbu. I niczym Indiana Jones niemal na stałe zajmują się tą profesją w kolejnych tomach „Kronik Archeo”.

„Kroniki Archeo. Oko węża”, Agnieszka Stelmaszyk; ilustracje: Paweł Zaręba; wydawnictwo: Zielona Sowa;

„Oko węża” jest najnowszą powieścią serii. Na scenie opisanych w niej wydarzeń, które elektryzują czytelników, jak zwykle pojawia się Bartek Ostrowski – chłopiec roztropny i odważny, jego uzdolniona plastycznie siostra – Ania i trójka angielskich przyjaciół – rodzeństwo Gardnerów: Mary Jane, Martin i Jim. Wszyscy obdarzeni są błyskotliwą inteligencją i rodzicami archeologami. Dzięki temu dużo podróżują po świecie, są miłośnikami historii i z równym powodzeniem znajdują przygody, jak i przygody znajdują ich. Tym razem wszystko zaczyna się niewinnie – wakacje w bawarskich Alpach, góry, słońce i jeziora. Tę idyllę przerywa niewyjaśnione zaginięcie ciotki Ofelii podczas zwiedzania zamku Neuschwanstein. Dalej jest już tylko coraz ciekawiej. Wystarczy dodać, że w połowie książki akcja przenosi się do Bombaju a potem do dżungli w Indiach. Ale szczegółów nie będę już zdradzać.

„Oko węża”, jak wszystkie pozycje „Kronik Archeo” nie tylko „bawi”, ale i „uczy”. Ale nie robi tego nachalnie. Wszystkie dodatkowe informacje historyczne i kulturowe zamieszczone są na wyraźnie wyróżniających się z tekstu fabularnego aplach. Kto chce, może dowiedzieć się trochę m.in. o Ludwiku II Wittelsbachu, zamku Neuschwanstein czy o Johnie Everetcie Millaisie. Ja się dowiedziałam… Umiem też odróżniać rośliny pieprzu od herbaty, przypomniałam sobie informacje o Gangesie i poznałam zwyczaje słonia indyjskiego i tygrysa bengalskiego. Polecam. To bardzo miła forma uzupełniania wiedzy, zwłaszcza dla dzieci. Pewnie zostanie z niej w głowach więcej niż z podręcznikowej lekcji historii czy geografii. Na wewnętrznych okładkach znajdują się jeszcze mapy, ale pełnią funkcję tylko orientacyjną. Biorąc pod uwagę ilość i jakość informacji zawartych w tekście, myślę, że mogłyby być trochę dokładniejsze.

Reasumując: dużo wiedzy zaklętej w wartki tekst; intryga ciekawa, obfitująca w zwroty akcji i nieprzewidziane wydarzenia, ale na tyle zrozumiała, że bez trudu poradzi z nią sobie dziesięciolatek, a i dwunastolatek nie pogardzi. Do tego znajdziemy w książce dużo kolorowych ilustracji i krótkich podsumowań, a kolejne tomy „Kronik Archeo” przeprowadzają czytelnika przez różne miejsca, różne kultury i różne okresy historyczne. Swojemu dziecku kupiłam całą serię 😉