„Adela Jednorożec mimo wszystko”, Ludivine Irolla

Zbliżają się święta – te najbardziej rodzinne ze wszystkich świąt, podczas których wszystkie oczy zwracają się na maleństwo, które kiedyś przyniesie ludziom odkupienie. Cud, który się dokona na małą, malutką, maluteńką skalę zdarza się za każdym razem, kiedy na świat przychodzi dziecko. Każde ofiaruje coś światu. Każde, idąc swoją drogą przetnie kilka innych dróg, zmieniając je na zawsze. Dobrze, gdy odnajdzie radość w zmienianiu ich na lepsze.

„Adela Jednorożec mimo wszystko”, Ludivine Irolla; ilustracje: Marie de Monti; wydawnictwo: Wydawnictwo RM;

Wracając do rodziny… Czym jest? Co powoduje, że grupa ludzi, częściowo spokrewnionych, częściowo „nie-„ chce ze sobą być, chce się wspierać i dbać o siebie. Co sprawia, że niedoskonali, nie wolni od wad, a nawet całkiem przez nie „zajęci”, stajemy się dla siebie szczególni i wyjątkowi, a samo bycie ze sobą, choć nie pozbawione czasem gorzkich słów i wybuchów złości daje nam szczęście? Nie chcę „wyjeżdżać” tu z różowym lukrem, tak jak Adela Jednorożec nie chciała sypać cekinami ani pachnieć poziomkami. To i tak się działo, trochę przy okazji, trochę od niechcenia, trochę na przekór. Ważne, że tak naprawdę te słodkie atrybuty nie były nikomu potrzebne, aby ją kochać i szanować. Naprawdę nie trzeba spełniać wszystkich marzeń, pragnień, aspiracji. Trzeba po prostu być. Zawsze. To tak niewiele i tak dużo. I tego życzę nam wszystkim na te nasze spotkania rodzinne przy wigilijnym stole.

P.S.

A na zakończenie kilka słów od wspomnianej tytułowej Adeli – jednorożca, który wcale nie chciał być wyjątkowy. Zamiast cieszyć się swoją niespotykaną wyjątkowością na światową skalę, Adela wolała być wyjątkowa tylko dla tych, którzy byli dla niej najważniejsi. Wolała być najzwyklejszym koniem z rogiem, który chciał kochać i być kochanym bez tych wszystkich śliczności i bajkowych fajerwerków.

„Mieć szczęście to być przygarniętym przez dwoje ludzi, którzy naprawdę mnie kochają taką, jaką jestem, a nie za życzenia, które mogłabym dla nich spełnić. Mieć szczęście to mieć rodzinę, która nas kocha, nawet jeśli składa się z mrukliwego gospodarza, porywczej dziewczynki, żółwicy bez tylnych łap, ślepej suki, królików albinosów, rozzłoszczonej kozy, wystraszonego konia, koguta, który fałszuje, świni o dobrych manierach i kota egoisty.”

„Imaginarium. Gildia wynalazców”, Agnieszka Stelmaszyk

Gdzieś, w innym wymiarze, istnieje inny świat – świat konstruktorów i wynalazców. Dotrzeć do niego można tunelami z okolic francuskiego Amboise. Nieprzypadkowo właśnie stamtąd. Dlaczego?

„Imaginarium. Gildia wynalazców”, Agnieszka Stelmaszyk; ilustracje: Anna Oparkowska; wydawnictwo: Zielona Sowa;

W Amboise mieszkał od 1516 roku, przez trzy lata, aż do śmierci, Leonardo da Vinci, który przybył tu na zaproszenie Franciszka I i osiedlił się w darowanej mu przez króla rezydencji. Pracował tu nad uregulowaniem Loary i pozostawał do dyspozycji swego chlebodawcy. Został pochowany w zamkowym kościele kolegialnym. W miejscu jego zamieszkania obecnie prowadzone jest muzeum. Tu również znajduje się wejście do jednego z tajemniczych tuneli wiodących do Imaginarium 😉

Imaginarium to świat wyobraźni i kreatywności, które napędzają rozwój technologiczny ludzkości. Tam, w Akademii Inżynierii i Projektowania, młodzi adepci sztuki konstruktorskiej rozwijają swoje umiejętności i nabywają kompetencji, aby w przyszłości wynalazkami ulepszać świat. Na skutek dziwnych splotów okoliczności, które – jak się okaże później – wcale nie są przypadkowe, w mury tej uczelni trafiają Marianna i Miłosz – dwójka młodych nastolatków z Polski. Z tej dwójki, przynajmniej jedno – Marianna jest urodzonym „kreatywnym inżynierem”. W tym niecodziennym miejscu czuje się zatem jak ryba w wodzie i… (nie będę pisała, co działo się dalej 😉)

Nie będę i już. Bo nie chcę popsuć dobrej zabawy – Wam i Waszym dzieciom. A zabawa naprawdę będzie przednia. Najlepszą rekomendacją jest nazwisko autorki, tej samej, która napisała zachwalaną już na tym blogu serię „Kroniki Archeo”. Wiecie już pewnie, że świetnie prowadzi fabułę, „podkręcając” ją trzymającą w napięciu dynamiką i zwrotami akcji. Tajemnice, spiski, niewyjaśnione zdarzenia zostawiają sporo miejsca dziecięcej wyobraźni. Ale nie dajcie się zwieść. „Imaginarium” i „Kroniki Archeo” to jednak całkowicie różne serie. Łączy je pisarski talent Agnieszki Stelmaszyk, ale różni tematyka, co jednak wcale nie znaczy, że inna grupa docelowa czytelników. „Kroniki Archeo” to w głównej mierze seria dla dzieci interesujących się historią i archeologią, a jak pokazuje ostatni tytuł z tej serii, również przyrodą Afryki. „Imaginarium” to książka dla młodych konstruktorów, miłośników Lego Technic i Meccano. Wszystkie pozycje są jednak dla amatorów przygody, a to dotyczy i w teorii, i w praktyce wszystkich dzieci. Może się więc zdarzyć, że nową serią zainteresują się również dotychczasowi czytelnicy „Kronik…”, a może również ci, którzy w nich nie zagustowali. W obu przypadkach warto spróbować!

„Złoty szlak. Kroniki Archeo”, Agnieszka Stelmaszyk

Przed nami nowy „odcinek” przygód Ostrowskich i Gardnerów oraz niezniszczalnej ciotki Ofelii. Zgodnie z oczekiwaniami nawiązuje do wcześniejszych pozycji tej serii. Ogniwem łączącym są sami bohaterowie, sposób prowadzenia fabuły i zagadka archeologiczna do rozwiązania. Jest też coś jeszcze. Tym razem Agnieszka Stelmaszyk rozszerza krąg swoich zainteresowań, dostarczając solidnej porcji wiedzy również z dziedziny innej niż historia i archeologia. Co to jest?

„Złoty szlak. Kroniki Archeo”, Agnieszka Stelmaszyk; ilustracje: Paweł Zaręba; wydawnictwo: Zielona Sowa;

Wiedza przyrodnicza. To właśnie o nią bogatsza jest nowa powieść z serii „Kroniki Archeo”. Niespodziewanie autorka wprowadza do swojej powieści nowy wątek. Zagadka archeologiczna co prawda jest, ale nie rozwiązuje jej tradycyjnie piątka dzieci lecz ich rodzice. Zupełnie tak, jak przystało na archeologów. Dotychczas role były odwrócone. To Bartek, Ania, Mary Jane, Jim i Martin wcielają się w odkrywców tajemnicy i to zawsze oni doprowadzają do odnalezienia skarbu, który łączy w sobie wartość materialną z wartością historyczną. Na drodze zawsze stają im przestępcy, którzy skupiają się na tym pierwszym, a młodych bohaterów, wyedukowanych przez rodziców-archeologów, zawsze interesuje ten drugi aspekt. Tym razem to rodzice stają się Indianą Jonesem. A dzieciaki? No cóż. Stają w obronie prawa – administracyjnego i moralnego, aby ratować gatunki zagrożone wyginięciem. Nic już więcej nie zdradzę. Dodam tylko, że w całą aferę wplątują się zupełnie nieświadomie i przez przypadek, co jasno dowodzi, że każdy z nas może stanąć w obronie naszych młodszych braci i każdy z nas może, na miarę swoich możliwości i nie zawsze tak spektakularnych jak w książce, otoczyć je opieką.  To właśnie ten wątek pozwala autorce na wprowadzenie dużej ilości informacji o dzikich zwierzętach afrykańskich, o ich warunkach naturalnych, odżywianiu i zwyczajach. Jest tych informacji znacznie więcej niż historycznych i archeologicznych, co wyróżnia ten tom od wcześniejszych. Nie zmieniła się natomiast jakość – zwarta, przemyślana i dopracowana w szczegółach fabuła; płynny i zachowujący swoistą dynamikę język; piękne, kolorowe ilustracje. Dzięki temu książka już na wstępie woła o uwagę i zainteresowanie, które z każdą stroną stają się coraz bardziej uzasadnione. Zaręczam, że młodzi miłośnicy literatury to „kupią” i dadzą się wciągnąć w świat sawanny i pustyni – już sam w sobie ciekawy i odmienny od naszego, a tym bardziej, gdy traktowany jest jako arena rozgrywających się ekscytujących wydarzeń. Zwrot ku ekologii może trochę zaskakiwać. Dotychczas serię tę utożsamialiśmy z zupełnie inną dziedzinę, ale może po dziesięciu tomach warto czymś zaskoczyć – żeby nie popaść w rutynę i żeby nadać świeżości. Moim zdaniem to dobry pomysł!

„Lukrecja”, Anne Goscinny

Lulu – cioteczna wnuczka Mikołajka. Tak. Tego Mikołajka. Mikołajka z serii przygód Sempego i Goscinnego. Jest tak, jak jej poprzednik, doskonałym obserwatorem świata i stosunków międzyludzkich. I tak jak on jest szalenie spostrzegawcza i krytyczna, zwłaszcza w stosunku do dorosłych. Dla młodych czytelników to bardzo zabawne, dla ich rodziców to mały prztyczek w nos, który uczy dystansu.

„Lukrecja”, Anne Goscinny; ilustracje: Catel; wydawnictwo: Znak;

Prawdziwe imię Lulu to Lukrecja, ale mama nazywa ją tak tylko wtedy, gdy jest na nią zła. Wcielam się w rolę tej matki i patrzę na samą siebie. Coś mi to przypomina 😉. Mojej córce też.

Lukrecja chodzi do szóstej klasy i otacza się wianuszkiem koleżanek. To tzw. Liny – Paulina, Alina i Karolina. Wśród nich spędza większość swojego wolnego czasu i zyskuje pełną akceptację. Ich przygody nie są tak burzliwe, jak wspomnianego Mikołajka i jego kolegów, ale to były inne czasy. Dzieci miały wtedy zgodę na większą samodzielność. Teraz nieustannie znajdują się pod czujnym okiem opiekunów – jeśli nie rodziców, to babci czy niani. Nie da się wtedy zbyt dużo „nawywijać”. To oczywiście zapewnia im bezpieczeństwo, ale jednocześnie ogranicza niczym nieskrępowany rozwój. Bardzo trudno wyważyć tu odpowiednie proporcje…  

Lukrecja żyje w „patchworkowej” rodzinie. Jej mama rozwiodła się z jej ojcem, kiedy jeszcze była malutka. Potem powtórnie wyszła za mąż i urodziła przyrodniego brata, Wiktora. Jak na „skazanych na rodzeństwo” dogadują się całkiem dobrze. To „pół” pokrewieństwa w niczym im nie przeszkadza. Ojcem Wiktora jest Grzegorz, ojczym Lulu. W kontakcie z nim dziewczynka również nie ma żadnych problemów. Grzegorz jest kontrolerem lotów – pewnie dlatego jest taki dokładny, także w rozwiązywaniu zadań z matematyki Lulu o latającej muszce. Ta historia to jasny dowód na to, że czasami rozwiązania są prostsze niż nam się wydaje, a wszelkie komplikacje to domena nas, dorosłych.

Mama Lulu w przeciwieństwie do mamy Mikołajka jest kobietą pracującą. Jest adwokatem i większość swego czasu – jak twierdzi jej córka – spędza w więzieniu, ale robi wszystko co może, aby wywiązać się ze swoich macierzyńskich obowiązków. Mimo wszystko rodzinna kolacja tak, jak i u poprzednika, jest godnie celebrowana. To ważne, aby rodzina chociaż raz dziennie zasiadała wspólnie przy jednym stole. To czas przeznaczony nie tylko na zabicie głodu, ale na podsumowanie dnia, wymienienie się swoimi poczynaniami i emocjami. Wspólny posiłek zbliża.  Może dlatego często towarzyszy im babcia Lulu – Scarlett. Nie jest to zwykła babcia, ale babcia, która zachowała młodość – i w stylu życia, i mentalnie. Pewnie z tego powodu ma tak doskonały kontakt z wnuczką.

Jest jeszcze ojciec Lulu – artysta malarz, który wiecznie buja w obłokach. Na szczęście jest w nich również miejsce dla córki. Lulu bardzo kocha swojego tatę, chociaż dostrzega brak „ogarnięcia” z jego strony. Kocha go za serce, za uśmiech i za to, że jest z nią, choć nie jest już z jej mamą. Tak właśnie wygląda świat Lukrecji. Trochę inny od Mikołajkowego, ale też „bardzo” taki sam. I nie ma to znaczenia, że dziewczynka jest spokrewniona z dziecięcym bohaterem, którego zna cały świat – tak, jak autorka „Lukrecji” z autorem „Mikołajka”. Każde dziecko jest bowiem inne, ale wszystkie są w pewien sposób takie same. Najbardziej na świecie potrzebują

„Penny Pepper. Chaos w szkole”, Ulrike Rylance

To już kolejna książeczka o grupie detektywistycznej Penny Pepper, która tym razem wkracza do akcji podczas szkolnego pokazu talentów. W samym pokazie nie byłoby nic szczególnego, ponieważ zwykle odbywa się w każdej szkole i zwykle co roku, ale ten jest wyjątkowy. Wyjątkowy, bo nagrywa go telewizja, a zwycięzca pokaże swój numer w prawdziwym telewizyjnym „show”.

„Penny Pepper. Chaos w szkole”, Ulrike Rylance; ilustaracje: Lisa Hansch; wydawnictwo: Wydawnictwo RM;

Nic więc dziwnego, że każdy chce wypaść najlepiej i każdy chce wygrać. Nauczyciele też. Jest więc pokaz brzuchomówcy, akrobatki, niezwykle inteligentnego szczura Szelmy, dziewczęcego zespołu rockowego, grupy tanecznej, trębacza, magika, w którego wciela się nauczyciel angielskiego i jest też koncert na fletni, który przygotowała nauczycielka plastyki. A najważniejsze jest to, że występuje również i sama Penny ze swoimi przyjaciółkami -detektywkami i psem Dżastinem, który tak naprawdę jest gwoździem programu, ponieważ jest „naprawdę mądrym psem tropiącym”. Bohaterowie pokazu przygotowują się za kulisami, publiczność wypełniła salę po brzegi a ekipa telewizyjna już łapie ostrość kamerą i przygotowuje mikrofony. Wszystko zapowiada się wspaniale. I nagle wszystko idzie nie tak. Dosłownie wszystko. Każdy numer okazuje się nieudolny – z trąbki wypada skarpetka, kostium akrobatki pęka, klatka szczura Szelmy jest pusta a Dżastin ucieka ze sceny w pogoni za kotem. Totalna klęska. Ekipa telewizyjna „wymięka”, rozhisteryzowana pod wpływem obawy przed szczurem publiczność rzuca się na poczęstunek w kuluarach, nauczyciele biegają w panice. Tylko Penny Pepper zachowuje zimną krew i tylko jej grupa detektywistyczna pojmuje, że ktoś sabotuje konkurs talentów. Nie muszę dodawać, że z ochotą wkracza do akcji i oczywiście z równą ochotą rozwiązuje zagadkę. I jak zwykle wszystko dobrze się kończy.

…I jak zwykle fabuła pełna zwrotów akcji, duża dynamika zdarzeń i bogata szata graficzna w odcieniach szarości. Oto właśnie „Penny Pepper” – lekka i zabawna seria książek dla młodszych dzieci w wieku szkolnym. Emanuje humorem, różnorodną czcionką, która z jednej strony przykuwa uwagę czytelnika, z drugiej rozwija jego sprawność czytania. Dodatkowo wrzuca kilka ziarenek edukacji w postaci wyjaśnień znaczenia kilku trudniejszych słów. Można się pośmiać, można pouczyć i można też trochę pobawić, bo w tekście znajduje się gotowa instrukcja na odlew gipsowy odcisku buta – umiejętność niekoniecznie wszystkim przydatna, ale na pewno pozwalająca kreatywnie spędzić wolne popołudnie. Zachęcam i do wykonania wspomnianego odlewu, i do przeczytania. W obu przypadkach życzę dobrej zabawy!