„Był sobie pies”, W. Bruce Cameron

Był sobie pies, W. Bruce Cameron
Był sobie pies, W. Bruce Cameron

Dla odmiany – coś o miłości. O przyjaźni, przywiązaniu, lojalności, trosce  i poświęceniu w tym naprawdę „pomerdanym” świecie. A więc o tym, co najważniejsze z perspektywy psich oczu i psiego serca. Ale nie tylko…

„Był sobie pies” W. Bruce’a Camerona to opowieść o psie, a raczej snuta przez psa, bo to on jest narratorem powieści. I właściwie o czterech psach, chociaż tak naprawdę o jednym – poznajemy bowiem losy czterech wcieleń tego samego psa, którego dusza przez lata zamieszkuje w czterech różnych ciałach. Pierwszy z nich jest kundelkiem o imieniu Toby, który urodził się w lesie nieopodal wioski wraz z trójką swojego rodzeństwa. Schwytany przez ludzi pracujących w schronisku dla psów, znajduje opiekę na miarę możliwości instytucji, która wkrótce traci licencję na prowadzenie swojej działalności. Na skutek tego zdarzenia oraz problemów z gojeniem chorej łapy, Toby zostaje uśpiony. Odradza się w ciele szczeniaka goldena retrievera, który przychodzi na świat w hodowli psów. Gdy tylko przestaje ssać mleko matki, ucieka i znajduje miłość w domu Ethana – ośmioletniego chłopca. Tak rodzi się przyjaźń, która przetrwa do końca życia, a nawet dłużej…

Szczeniak otrzymuje imię Bailey i staje się najlepszym przyjacielem Ethana. Towarzyszy mu podczas dorastania, osładzając swoją obecnością trudne chwile – wypadek, okaleczenie, rozwód rodziców, zakończenie pierwszej miłości. Każdego dnia Ethan poświęca mu swój czas i oddaje serce. Gdy chłopiec dorasta i wyjeżdża na studia, Bailey pozostaje na farmie, pod opieką dziadka swojego pana. Zawsze jednak czeka na jego powrót i cieszy się z jego obecności podczas wszystkich przerw w nauce. Kiedy umiera, czeka do momentu, w którym jeszcze raz będzie mógł go zobaczyć . „Z rozkoszy miłości, którą czułem od chłopca, zamknąłem oczy. I właśnie wtedy cały ból ot tak minął…” – relacjonuje narrator. I za chwilę: „znów poczułem się jak pełen życia i radości szczeniaczek”.

Tak narodziła się Ellie – owczarek niemiecki, pies policyjny. Opieką nad nią i jej tresurą zajmuje się Jakob, który próbuje się podźwignąć z depresji po śmierci żony. Jako zespół ratują zaginionych i poszukują przestępców. Podczas jednej z akcji Jakob zostaje ranny i przechodzi na emeryturę. Opiekę nad psem przejmuje Maya. Obie wyjeżdżają na akcję ratowniczą po trzęsieniu ziemi. Ellie odnajduje pod gruzami żywego człowieka, ale pod wpływem wypadku traci węch. Nie jest już w stanie pełnić służby. Tym razem to ona przechodzi na emeryturę i starość spędza w domu kochającej ją opiekunki.

Przez całe swoje życie w ciele Ellie pies-narrator tęskni za Ethanem. Odnajduje go w późniejszym wcieleniu, które na początku było dla niego trudnym doświadczeniem. Kupiony z hodowli na prezent-niespodziankę szybko podzielił los psa, z którym nie wiadomo co zrobić. Przykuty łańcuchem do budy, bez świeżej wody do picia i regularnie podawanej karmy cierpiał w samotności i tęsknił za chłopcem, którego tak pokochał w jednym z poprzednich wcieleń. Ostatecznie wywieziony do lasu i wypuszczony na wolność przypadkowo trafił na farmę, w której spotkał Ethana. Ethan nie był już chłopcem, ale starzejącym się mężczyzną, którego życie nie potoczyło się tak jak sobie wmarzył. U schyłku życia jednak, za sprawą Koleżki, czyli dawnego Baileya, Ethan odnalazł miłość i znalazł spełnienie. Kiedy umarł, Koleżka-Bailey poczuł spokój i pewność, że wszystkie jego wcielenia potoczyły się właśnie w ten sposób, aby tak się stało.

Książka nie będzie dla dziecka łatwą lekturą. Jest w niej dużo ciepła i szczęścia, ale też refleksji i zwyczajnego smutku. Mam wrażenie, że jednym z jej zadań jest oswojenie dziecka z upływem czasu, ze starzeniem się i ze śmiercią pupila, która wcześniej, czy później przyjdzie. Sposób przedstawienia problemu, ciągłe odradzanie się psiej duszy i poszukiwanie sensu życia w kolejnych wcieleniach, daje szansę znalezienia pocieszenia i przekonanie, że przyjaźń z psem nie jest tylko dozgonna, ale ponadczasowa; że trwa, dopóki my trwamy. Jest też próbą oswojenia ze śmiercią w ogóle – umiera, i to kilkakrotnie, nie tylko narrator-pies, ale umierają też drugoplanowi bohaterowie, a ich śmierć wpływa na życie ich najbliższych.

Autor nie „słodzi” w swojej powieści życia. Pokazuje, że jego koleje są dziwne i pogmatwane, a „ten świat  jest naprawdę pomerdany”, jak ostrzega podtytuł. Postaci naszkicowane w powieści to zarówno bohaterowie pozytywni, jak i negatywni, kierują nimi dobre i złe intencje, odnoszą sukcesy, ale również doznają porażek, a życie czasami układa się inaczej, niż by sobie tego życzyli. Mimo wszystko nie można powiedzieć o tej książce, że jest przygnębiająca. Jest w niej jakiś optymistyczny nastrój. Może to zasługa prostego języka, który nawet o sprawach trudnych mówi tak „po prostu”, nie nadyma się, ani nie zieje smutkiem? A może tak jest za sprawą wszechogarniającej miłości – psiego przywiązania i lojalności za każdą cenę i wrażliwości ludzi o otwartych sercach, którzy potrafią ją przyjąć?  Bo miłość trzeba umieć nie tylko dawać, ale również przyjmować…

Tak. „Był sobie pies” to książka o miłości. Przewija się ona nie tylko w psim, ale i w ludzkim sercu. Dlatego odkrywamy ją w różnych relacjach: pies – człowiek, człowiek – pies, człowiek-człowiek, a nawet pies-pies. Poznajemy ją we wszystkich jej kolorach. Jest i ta bezwarunkowa, jak i ta bardziej skomplikowana; ta spełniona i odwzajemniona; i ta, która boli. To opowieść o miłości aż do śmierci, a nawet – po. To dlatego śmierć w niej nie przytłacza. Bo miłość może pokonać wszystko.

„Chłopcy z Placu Broni”, Ferenc Molnar

Chłopcy z Placu Broni, Ferenc Molnar
Chłopcy z Placu Broni, Ferenc Molnar

Dziś zaproponuję lekturę bardzo już „leciwą”, ale wciąż aktualną – chociażby z tego powodu, że jest szkolną lekturą. Aktualną też dlatego, że po latach jej interpretacji jako powieści promującej braterstwo, szlachetność, lojalność, odwagę i honor, nie negując jej i nie umniejszając jej wartości, zaproponuję nieco inne spojrzenie na przebieg wypadków. Może trochę drugoplanowe…, ale ważne, zwłaszcza obecnie.

Większość z nas zna „Chłopców z Placu Broni”, nie będę więc poświęcała dużo miejsca na streszczenie fabuły. Pozwolę sobie jedynie ją przypomnieć. Otóż: w Budapeczcie, na początku XX wieku grupa chłopców, na czele której stoi roztropny Jonasz Boka spotyka się i bawi na pustym placu, sąsiadującym z tartakiem. To jedyne miejsce w okolicy, gdzie mogą pograć w palanta oraz dać upust swojej wyobraźni w dowolnej zabawie. Miejsce jest jednak atrakcyjne nie tylko dla nich. Plac postanawia przejąć konkurencyjna grupa pod wodzą Feriego Acza, która za swoją siedzibę obrała wysepkę w Ogrodzie Botanicznym. Tak rozpoczyna się akcja. Wypadki zmierzają do otwartej konfrontacji. Nim ona jednak nastąpi, chłopcom przyjdzie się zmierzyć z koniecznością przeprowadzania zwiadu, zdradą jednego z przyjaciół i chorobą małego Nemeczka, który w imię poświęcenia kilka razy zostaje skąpany w zimnej wodzie, gdy na dworze panuje niezbyt ciepła aura budzącej się wiosny. W rezultacie tych kąpieli, chłopiec zapada na ciężkie zapalenie płuc. Ostatkiem sił pojawia się jednak na polu bitwy o plac, a dzień później umiera. Ofiara to daremna, bo plac i tak – pomimo spektakularnego zwycięstwa w bitwie – zostaje chłopcom odebrany. Stanie na nim czynszowa kamienica. Oto i cała historia – chłopcy w wieku 10-14 lat, zabawa w wojnę i uwielbiony plac.

Ale o książce Ferenca Molnara “Chłopcy z Placu Broni” trzeba z dzieckiem porozmawiać koniecznie. Spojrzenie na wypadki w niej przedstawione zależy bowiem od perspektywy, którą przyjmiemy. Jeśli będzie zgodna z perspektywą narratora, sprytnie ukrytą w jednym zdaniu, a więc z perspektywą alegorii obrony ojczyzny wszystkie przedstawione w niej wartości będziemy gloryfikować. Jeśli natomiast dziecko odczyta powieść dosłownie, jako opis rówieśniczych relacji i wspólnej zabawy, warto tę ocenę zweryfikować i uwspółcześnić. I tak w pierwszym wypadku bohaterstwo, odwaga, szlachetność, honor i poświęcenie, ze śmiercią Nemeczka włącznie, skwitujemy z powagą i smutkiem jednym słowem: „patriotyzm”. O tym już więcej pisać nie muszę, bo nasza wielowiekowa historia dobrze nauczyła nas czym on jest, i to w ujęciu walki o niepodległość szczególnie.

Chciałabym natomiast poświęcić więcej uwagi dodatkowej możliwości interpretacji, bo zwłaszcza współcześnie problem ten zasługuje na głębsze wejrzenie. Przyjrzyjmy się zatem postaci Ernesta Nemeczka – małego, wątłego chłopca, o słabym zdrowiu i łagodnym usposobieniu, który za wszelką cenę chce zaistnieć w grupie rówieśników, ale grupa nie traktuje go poważnie. Toleruje jego istnienie w swoich szeregach tylko dlatego, że jest właśnie „szeregowcem” – chłopcem na posyłki, który musi wykonać każdy rozkaz i znosić każde, nawet bezzasadne upokorzenie. Znamy to? Niestety… Chłopiec ów ma jednak swoją godność, swój honor, których stara się bronić i broni za wszelką cenę. Bo to właśnie za tę chwilę uznania wśród rówieśników gotów jest narażać swoje bezpieczeństwo i zdrowie, co w rezultacie prowadzi do śmierci. To właśnie przez wpis jego nazwiska małymi literami w „jakimś” zeszycie „jakiegoś” dziwnego związku, zawiązanego przez kolegów, oddaje życie. Nie zdąży nawet przed ostatnim tchnieniem  zauważyć, że w ostatniej chwili ów wpis został uchwałą kolegium zmieniony.

To ważne, aby teraz, w dobie Internetu i mediów społecznościowych tłumaczyć dzieciom, że honor i godność się po prostu MA lub nie. Że to nie wpisy rówieśników w postach na Facebooku decydują o tym, ale nasze wewnętrzne przekonanie, że postępujemy uczciwie, przede wszystkim wobec siebie, ale też i innych. Nasze dzieci musza wiedzieć, że mogą stać się przedmiotem – nieuzasadnionych podejrzeń, szykan i prześmiewczych opinii. Muszą też wiedzieć, że aby dowieść swojej wartości, nie muszą oddawać życia, że mogą zwrócić się do nas, że im pomożemy i doradzimy…

Pozostaje też kwestia Jonasza Boki i Feriego Acza – dwóch liderów – rozsądnych, dzielnych, szlachetnych i honorowych. Ale niewystarczająco dojrzałych, aby przewidzieć dalekosiężne konsekwencje własnego postępowania. Pod dom umierającego Nemeczka sprowadzają ich wyrzuty sumienia. Feriego Acza przywiodły te związane z bezpośrednim działaniem – rozkazem zanurzenia wątłego chłopca w zimniej wodzie. Bokę – bardziej złożone, ale znacznie boleśniejsze, bo Nemeczek był przecież jego przyjacielem, nie wrogiem. Mimo to nie kazał mu wrócić po przypadkowym zamoczeniu się w jeziorku do domu, napić się gorącej herbaty i położyć do łóżka. Wręcz przeciwnie, ponieważ i tak był już mokry, zlecił mu schowanie się w zimnym stawie w oranżerii. Obaj cierpią, bo zdają sobie sprawę, że byli wystarczająco mądrzy, aby inaczej pokierować biegiem wypadków.

Jest jeszcze Gereb – chłopiec, który zdradził, który miota się między dwiema grupami rówieśniczymi, aby w którejś z nich znaleźć wystarczająco nobliwe miejsce dla siebie. To doskonała możliwość porozmawiania z młodym czytelnikiem o lojalności. O tym, że nie zawsze trzeba być „u władzy”, aby realizować swoje ambicje i być uznanym przez grupę.

Bez względu na to, w którym z nich odnajdujesz ślad odbicia swego dziecka (a może w każdym po trochu?), warto zamienić z nim kilka słów o tych różnych postawach, które stawiają przed sobą różne cele. I postawić mu pytanie: czy rzeczywiście cel uświęca środki?

Musimy pamiętać, że Ferenc Molnar napisał swoją książkę 110 lat temu  – w innych realiach politycznych i społecznych. Jego kraj był wtedy częścią Austro-Węgier, a nie do końca niepodległym państwem. Od tego czasu nie tylko to się zmieniło, ale również przebudowie uległo społeczeństwo, życie rodzinne i sposób wychowania dzieci. Zmieniła się również technologia przekazywania informacji, stawiając przed naszymi dziećmi trudniejsze wymaganie niż dbałość o to, jakimi literami zostanie zapisane ich nazwisko w „jakimś” zeszycie, do którego ma wgląd tylko kilka osób. Nasze dziecko, w dobie Facebooka i Youtube’a konfrontuje się z całym światem. Z tego powodu dosłowna interpretacja „Chłopców z Placu Broni” musi ulec zmianie.

Pomimo to – i na szczęście – wartości, które przedstawił Molnar w kontekście alegorii miłości ojczyzny wciąż żyją, okazały się ponadczasowe i oparły się próbie wydarzeń, które dotknęły Europę po napisaniu książki. W tym ujęciu jednak  boli samo jej zakończenie, gdy mimo poświęcenia i zwycięstwa, ojczyzna została walczącym o nią bohaterom odebrana. Aby służyć innym, za pieniądze… Ale tego na razie nie podejmuję się wyjaśnić 10-latkom.

„Nela i sekrety dalekich lądów”

Nela i sekrety dalekich lądów
Nela i sekrety dalekich lądów

Po trudnym początku, teraz zdecydowanie coś lżejszego, chociaż nie pozbawionego walorów edukacyjnych. Zamiast beletrystyki – reportaż, czyli nowa książka z serii National Geographic – „Nela i sekrety dalekich lądów”. To już 11 książka z kolei. Tych, którzy znają już Nelę, nie trzeba zachęcać. To książka dla wszystkich dzieci – tych, które uwielbiają czytać i tych, które „niespecjalnie”.

Dużo zdjęć, lekki, wartki tekst i mnóstwo informacji geograficzno-przyrodniczo-kulturowych. Tym razem Nela opowiada pięć przygód, które przeżyła na wyspie Borneo. Najpierw kilka słów o wyspie i jej powstaniu, potem poszukiwania pantery mglistej, wycieczka do schroniska orangutanów, spotkanie z nosaczami i dżungla nocą w ultrafiolecie. Jak zawsze, wszystko opatrzone dużą ilością zdjęć, ilustracji i grafik z „dymkami” i komentarzami, ułatwiających dzieciom przeniesienie się do lasu deszczowego, a przy okazji zapamiętanie kilku informacji. Dodatkowo króciutkie filmiki, które można odtworzyć na smartfonie lub tablecie przy wykorzystaniu aplikacji See More. Pierwszy z nich to animacja przedstawiająca zalanie lądów Azji południowo-wschodniej i narodziny wyspy, kolejne to kadry z życia krokodyli różańcowych i czerwonej stonogi.  Są też dźwięki grającej życiem dżungli, porozumiewawcze i ostrzegawcze odgłosy orangutanów, siedzący na drzewie mały lotokot ze swoją mamą, instruktarz wydawania dźwięków nawołujących nosacza oraz makak przeprowadzający napad na śmietnik i przyglądająca się temu dzika świnia borneańska, czyli świnia brodata. Na zakończenie odwiedzimy dżunglę nocą w świetle latarki i promieni UV, a na deser – fluoroscencyjny skorpion… dla nas na okładce książki, dla Neli w rzeczywistości. Bo skorpiony – o czym dowiedziałam się właśnie czytając jej reportaż – intensywnie świecą w promieniach UV.

Ale wróćmy do książki. W porównaniu do tytułów ją poprzedzających, „Nela i sekrety dalekich lądów” została znacznie wzbogacona o wiadomości z zakresu kulturoznawstwa. I tak poznajemy na przykład „kryptozoologię”, czyli naukę zajmująca się zwierzętami legendarnymi, których istnienie zostało odrzucone ze względu na brak wiarygodnych dowodów naukowych. Autorka zapoznaje nas z opowieściami o „leśnym człowieku”, „wielkiej stopie”, „yeti” i „chupacabrze”. Informacje te wzbogaca rysunkami oraz krótką charakterystyką historycznych realiów, w których powstały legendy, przez co otwiera przed czytelnikami nowe rejony wiedzy. Czyni to również zamieszczając relacje ze starych rycin i wycinków prasowych. Tak więc 13-letnia podróżniczka rozszerza swoje zainteresowania i tym samym daje na to szansę naszym dzieciom. Dla tych z nich, które głównie interesują się przyrodą, również podrzuca smaczny kąsek – zestawienie hybryd dzikich kotów – ich ilustracje i porównanie cech charakterystycznych.

Podsumowując: nowa pozycja Neli stanowi doskonałą propozycję dla wszystkich. Jest ciekawa, jak zwykle pięknie wydana, w twardej lakierowanej okładce i na papierze kredowym, co świetnie poprawia jakość zamieszczonych w niej zdjęć z wyprawy. Dzięki temu daje czytelnikom duże pole do wyobraźni, wciągając w świat Borneo przedstawiony reporterskim okiem. I moja córka, i ja przeczytałyśmy ją jednym tchem.

„Dom nie z tej ziemi”, Małgorzata Strękowska-Zaremba

Dom nie z tej ziemi, Małgorzata Strękowska-Zaremba
Dom nie z tej ziemi, Małgorzata Strękowska-Zaremba

Zaczynam z wielką powagą. Miało być zupełnie inaczej. Szukałam w księgarni  lekkiej książki dla córki na początek roku szkolnego, żeby rozluźniła się trochę po pierwszych dniach w szkole, kiedy nieujarzmiony żywioł został nagle sprowadzony do poziomu szkolnej ławki. Zarówno tytuł, jak i notatka na tylnej okładce zwiastował książkę z pogranicza kryminału i fantastyki. Okazało się zupełnie inaczej…

“Dom nie z tej ziemi” Małgorzaty Strękowskiej-Zaremby to mroczna lektura. Mroczna tym bardziej, że nie ma nic wspólnego z czarami , jak się pierwotnie spodziewałam, ale z brutalną rzeczywistością. Główna bohaterka, Marysia, próbuje sobie z nią poradzić wyobraźnią. Nie wiadomo, czy sama w tę wymyśloną historię wierzy, stara się uwierzyć czy jest ona stworzona na użytek przyjaciela. Wiadomo, że uwierzył ów przyjaciel – Daniel. Dla niego to nie było trudne. Żył w świecie, w którym wszystko było „jasne”, a największa przykrość, która mogła go spotkać to zakaz gry na komputerze przez cały wieczór czy zapach brudnych skarpetek brata. Świat Marysi wyglądał inaczej – ojciec zmieniający się w ryczącego lwa i skamieniała mama, która biernie przygląda się obłędowi męża.

Ale po kolei… Akcja zawiązuje się, gdy ukrytą w krzakach Marysię znajduje Daniel. W wyniku tego spotkania zawiązuje się znajomość. Początkowo dzieci łączy chęć rozwiązania zagadki – odkrycie tajemnicy domu przy ulicy Radosnej. Pozornie dom jest zupełnie zwyczajny – żółte ściany, brązowy dach, ogródek, huśtawka, piaskownica i krasnale. Marysia już jednak wie, że ten dom jest „inny”. Daniel dopiero dochodzi do tego wniosku. Z każdym dniem, gdy uczy się lepiej widzieć, słyszeć i odczuwać (do czego zachęca go dziewczynka) odkrywa, że dom jest naprawdę „dziwny” – nie rzuca cienia na słoneczną ulicę i nigdy nie pada nad nim deszcz. Nawet wiatr go omija, obawiając się jego złych czarów. Jak się później okazuje dom jest złośliwy i wymagający. Karze swoich mieszkańców za drobne wobec niego przewinienia – za pozostawiony na dywanie zagubiony klocek, za przewrócone wiaderko i za rozbitego krasnala. Wtedy radosny i uśmiechnięty ojciec staje się ryczącym lwem, wyrastają mu pazury, rośnie grzywa i porasta rudą sierścią. Miota się, rozrzuca i tłucze wszystko w dzikim szale. Matka wtedy staje się kamieniem, a dzieci płaczą. Ale widzą to tylko Marysia i Daniel. Wezwana przez chłopca policja nie dostrzega nic. Funkcjonariusze z uśmiechem kwitują sielską atmosferę domu – czyste i schludne mieszkanie, wzorowo ułożone zabawki i dzieci słodko ułożone do snu w pościeli w biedronki na muchomorkach. W tym miejscu, my dorośli, wiemy już wszystko… Dzieci nie – ani bohaterowie powieści, ani jej czytelnicy…

Daniel pomaga Marysi odczarować dom. Bo to dom jest winny wszystkiemu. To on, wyrosły bez wody, czyli bez miłości, bo i woda, i miłość są niezbędne do życia, sprowadza swoich mieszkańców na ciemną stronę. Wyruszają na wyprawę tunelami w głąb ziemi, aby odciąć go od głęboko zapuszczonych korzeni, które karmią go złem. Odnajdują tylko mały, dziewczęcy pamiętnik. Pamiętnik jest jednak niezapisany. Białe kartki zieją ponurą tajemnicą skrywaną pod golfem i zieloną bluzą z kapturem. Akcja kończy się niepowodzeniem.

Kolejne spotkanie dzieci odbywa się już w szpitalu. Dopiero tam Daniel odkrywa prawdziwą tajemnicę – żółty dom przy ulicy Radosnej, to dom Marysi, dziewczynki z opuchniętą twarzą, złamaną ręką i połamanym żebrami, która próbuje wszystkim wmówić, że spadła z komina. Tym razem się nie udaje. Piętro wyżej, w tym samym budynku, leży na szpitalnym łóżku jej pobita matka. Marysia drobnym pismem zapełnia białe kartki pamiętnika. Tak zmienia się jej życie…

No właśnie… Biorąc pod uwagę tę trudną tematykę zastanawiałam się, czy jest to książka dla dzieci. Świat w niej przedstawiony dla wielu z nich jest obcy i tak nierzeczywisty, że „nie z tej ziemi”.  Nie przychodzi im do głowy, że za oknem z idealną firanką z czterema fałdami i nieskazitelnym kwiatkiem może padać śnieg. Ale też nie jest to ich zadanie. To my, dorośli, musimy czujnie przyjrzeć się dziecku, które ciągle spada z drzewa, bo interesuje się alpinizmem. Marysia żyła w swoim piekle w samotności. Skrywała swoją tajemnicę najgłębiej jak mogła, nawet przed samą sobą. Zdradzał ją tylko obraz domu odbity w źrenicach, jak piętno, ale widziała go tylko jej matka, a potem Daniel. Obarczając winą dom za kształt swojego dziecięcego świata, usprawiedliwiała wszystkich wokół – ojca, za to, że był agresywny; matkę – że była bierna; nauczycielkę – że sińce i guzy uczennicy nie wzbudziły jej czujności; policję – że „niedowidzi”. Sprawcą jej nieszczęść był dom – bo to w nim nadmierny perfekcjonizm ojca przeradzał się we frustrację, której dawał upust znęcając się nad rodziną. Czy w takiej sytuacji dzieci mogą pomóc dzieciom? Skoro nawet dorośli mają z tym problem… Nie wiem. Może tak.

Książka jest na pewno wartościowa. I to na każdym poziomie – sposobie przedstawienia problemu, poprowadzenia fabuły, języka i ilustracji. Ujęcie tematu z pogranicza opowieści i bajki, z jednej strony odczarowuje tabu i oswaja z problemem, z drugiej odrealnia, aby nie przytłoczyć młodego czytelnika okrucieństwem . Zadanie to wspiera język, miejscami poetycki i filozofujący, miejscami zupełnnie zwykły, codzienny i szaro-żółte ilustracje, które zwiastują promyk słońca. A wszystko po to, aby przekonać nas, że „ludzie nie umieją patrzeć”. „Ty też nie umiesz”…

Do czego naszym dzieciom potrzebne są lekkie pióra?

…Do tego, żeby mogły latać. Żeby rozwijały swoją wyobraźnię, która otworzy przed nimi niezmierzone przestrzenie kreatywności. Wyobraźnia, wbrew pozorom, nie pozwala tylko na ucieczkę od rzeczywistości, gdy jest nam źle (chociaż i to jest czasami potrzebne), ale pozwala tę rzeczywistość kreować, pozwala wyjść poza szablony i ramy, dostosować ją do siebie i znajdować nie zawsze oczywiste, a często proste rozwiązania. Taką umiejętność dostaje każde dziecko z chwilą, gdy przychodzi na świat, a potem go poznaje i próbuje oswoić. Czasami jednak my, rodzice, oswajamy go aż za bardzo, zabierając tę wrodzoną lekkość wiary w to, że wszystko będzie dobrze, sprowadzając na ziemię nadmiernym praktycyzmem, wyznaczając i nakierowując na cele. Zapominamy przy tym, że ta droga do celu może być przyjemna i inspirująca lub wyboista i nudna. Stawiamy więc kolejne wymagania, podnosimy poprzeczki, zapisujemy na kolejne zajęcia. I nagle orientujemy się, że nasze dziecko stało się odtwórcze, ucieka przed ekran tabletu – nie doświadcza świata, ale go ogląda. Wtedy… zapisujemy je na zajęcia z twórczego działania. Uczy się więc mozolnie pozornie nowej umiejętności, której zalążek już w nim drzemał, ale wtedy sztuka ta wydawała się nam niepraktyczna… 🙁

Tymczasem tak ceniona obecnie kreatywność to nic innego tylko wiara, że się uda w połączeniu z potrzebą obserwacji świata i umiejętnością wyciągania wniosków oraz sporą dawką wyobraźni. Tę wyobraźnię dzieci rozwijają poprzez obcowanie ze sztuką – literaturą, muzyką i sztukami plastycznymi. Najpierw poznają muzykę – tę prawdziwą i tę z intonacji słów szeptanych nad łóżeczkiem, potem zachwycają się obrazami i poznają barwy świata. Gdy zaczynają go eksplorować, czerpią ze słów snutych przez rodziców i dziadków opowieści lub czytanych im na głos książek. Nareszcie same grają, śpiewają, tańczą, malują, piszą i czytają…

Znana wszystkim bajka o Czerwonym Kapturku nie tylko uczy, że trzeba słuchać mamy, ale pozwala dziecku zbudować „oczami duszy” świat, w którym ta historia się rozgrywa. Pozwala dziecku na bezpieczne eksperymentowanie w wyobraźni, co „ja bym zrobił, gdybym znalazł się w takiej sytuacji?” I choć pewnie pomysły na to zachowanie są mało realne, bo przecież „już ja bym temu wilkowi pokazał/a!”, to jednak uczą wiary we własne możliwości, budują przekonanie, że samo potrafi dać sobie radę.

Nie bójmy się tego. Dziecko i tak nauczy się praktycznego podejścia do życia, nie raz los sprowadzi go przecież na ziemię. Realizm i racjonalizm i tak je dopadną. Pamiętajmy jednak, że z lataniem jest jak z jazdą na rowerze – kto raz się nauczy, będzie umiał zawsze… Czasami trzeba tylko sobie przypomnieć. A my – dorośli – dobrze wiemy, jak bardzo by nam się teraz przydała choć odrobina tej zdolności. Może warto – dla dziecka i razem z dzieckiem.

Kiedy moja starsza córka była we wczesnym wieku szkolnym i rozpoczęła samodzielne czytanie przed snem, wszystkie książki, które czytała, czytałam i ja. Podświadomie wiedziałam, jakie to ważne, co dziecko czyta i tym samym co kształtuje jego osobowość. A przecież moja znajomość literatury dziecięcej zakończyła się dawno temu. Od tego czasu pojawiło się wiele nowych pozycji, a wiele z tych starszych – niestety – zapomniałam. Chciałam być jednak dla niej partnerką do rozmowy, do wymiany refleksji po lekturze. I tak rozpoczął się mój literacki powrót do czasów dziecięcych, który trwa do dziś – tyle że zmieniłam rozmówczynię, bo tę rolę przejęła moja młodsza córka. I uwierzcie mi – naprawdę można fajnie pogadać o literaturze z 10-latkiem! Spostrzeżenia potrafią zaskoczyć, poziom wrażliwości – zawstydzić a pamięć… – to lepiej przemilczeć, bo nigdy jej nie dorównamy. Trzeba tylko wiedzieć o czym się rozmawia. 😉

Dlatego właśnie na moim blogu znajdziecie recenzje książek dla dzieci, kilka gotowych tekstów, które będziecie mogli im przeczytać  oraz garść przemyśleń, o których będziemy mogli wspólnie podyskutować. Mam nadzieję, że uda mi się stworzyć miejsce, które dzięki nam – rodzicom – pomoże naszym dzieciom latać… – rozwijać wyobraźnię, wyrażać siebie, radzić sobie z emocjami oraz oglądać świat z wysokości, gdzie horyzont nie jest ograniczeniem, ale obietnicą nowych perspektyw. 🙂

Serdecznie zapraszam!

Małgorzata Połeć-Rozbicka