„Przy wigilijnym stole”. Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

Zabrzmiał dzwonek na pierwszą lekcję, ale wbrew codziennemu zwyczajowi, dziś niewiele zmienił. Korytarz nie opustoszał i nie zaległa w szkole cisza. Wręcz przeciwnie. Raźnym krokiem, żeby nie powiedzieć: biegiem, bo to wbrew obowiązującemu regulaminowi, przemieszczali się po nim liczni uczniowie, niosąc różnego rodzaju paczki, pakunki, torby, a nawet pokaźnego rodzaju choinki z najprawdziwszego PCV. Dziś jest ostatni dzień szkoły przed bożonarodzeniowymi feriami, a to oznacza, że każda klasa urządza klasową Wigilię. IVa też.

Franek i Kuba, a więc największy klasowy mózg i największy klasowy osiłek właśnie kończyli składać z dużym powodzeniem sztuczną choinkę, dostarczoną do szkoły przez tatę Liliany. Andrzej, Adam, Olek, Błażej i Marzena żonglowali z wielkim hukiem szkolnymi ławkami tak, aby powstał jeden, duży wigilijny stół. Adela i Bartek rozpakowywali tekturową i plastikową zastawę stołową, a Piotrek próbował uruchomić w odtwarzaczu CD płytę z kolędami. Robota, jak to się mówi: „szła”, albo „wrzała” w najlepsze, gdy odpowiedzialna za wigilijny stół Marzena z wrzaskiem oznajmiła, że obrusa nie ma, bo zupełnie o nim zapomnieli i nikomu nie zostało przydzielone zadanie jego przyniesienia.

– Spokojnie! – próbował uspokoić sytuację Adrian – Przecież może być bez obrusa.

– No coś ty! – jeszcze bardziej zdenerwowała się Marzena – Jak to?! Bez obrusa?! Obrus musi być i to biały!

– Wcale nie musi być biały, u mnie zawsze jest zielony, bo do choinki pasuje – włączyła się Brygida.

– A u mnie jest kremowy, najładniejszy – krzyknął ktoś z rogu sali.

– Biały! – niemal jednocześnie zawołali Franek i Kuba, którzy właśnie próbowali zamontować gwiazdę na czubku drzewka.

– Tak, czy inaczej będzie bez obrusa, bo nie ma – skwitował Adrian ze swoim zwyczajnym spokojem.

– A sianko? – nagle zapytała Agnieszka.

Sianko. To jest problem. Jak nie ma obrusa, to gdzie położyć sianko? A sianko musi być. Każdy to wie. I dlatego właśnie zaległa cisza. Teraz kwestia obrusa okazała się bezsporna. Musi być. Bo sianko, oprócz tego że symbolizuje narodzenie Jezusa w ubóstwie, to przecież ma wróżyć dostatek i urodzaj przez cały rok, tak jak dawniej ustawiane w rogu izby snopy zboża.

– Ja wiem – nagle przerwała ogólne milczenie Amelka – na międzyklasowy turniej koszykówki robiliśmy taki transparent na prześcieradle…

– No jasne! – zawołała Monika i biegiem rzuciła się do szafki, a wraz z nią Klara, Iza, Robert i Michał.

– Tylko nie podrzyjcie! – ostrzegł cierpliwie Adrian – Bo znowu obrusa nie będzie…

I wśród ogólnego chaosu i tumultu na zestawione ławki powędrowało prześcieradło z czerwonym napisem zrobionym farbą: „IVa PO ZWYCIĘSTWO!”

– Może jednak odwrotnie, napisem do dołu – Adrian nadal instruował i ta wskazówka nagle wszystkim wydała się istotna, bo prześcieradło zatrzepotało w powietrzu i napis powędrował na spód, a zaraz pod niego – sianko.

– No teraz to naprawdę dobra wróżba! Będziemy mieli najlepszą średnią w szkole – ucieszyła się Agnieszka. – Moja mama zawsze wkłada sianko pod wigilijny obrus i zawsze się wszystko dobrze układa – dodała na potwierdzenie swoich słów.

Skoro stół został już nakryty, Adela i Bartek zaczęli rozstawiać talerze, a znakomita większość klasy przystąpiła do ubierania choinki. Kolejne ręce śmigały między pudełkiem z ozdobami a drzewkiem, i kolejne świecidełka dumnie prezentowały się na miękkich plastikowych igiełkach.

– Nie pachnie – skonstatował Arek.

– A jak ma pachnąć? Sztuczna jest – uciszył go Kuba.

– Prawdziwe też nie zawsze pachną, bo są hodowlane, na sztucznych nawozach pędzone – dorzucił Franek.

– U mojego dziadka zawsze pachnie – nie dawał za wygraną Arek.

– To gdzie on mieszka? W lesie? – zaciekawił się kolega.

– W lesie. Jest leśnikiem, przywozi choinkę z lasu w wigilię rano i tak pachnie, że aż kręci się w głowie.

– To nieekologiczne – wtrąciła się Iza.

– A właśnie, że ekologicznie – bronił dziadka Arek –bo sztuczne się nie utylizują i zaśmiecają środowisko. A poza tym, to zgodne z tradycją. Żywe pachnące drzewko ma przypominać ludziom o upadku i odkupieniu ludzi. To takie drzewo życia, czyli dar nieśmiertelności. Musi być prawdziwa.

– Wcale nie musi. Zwyczaj ubierania choinki przyszedł do nas z Niemiec pod koniec XVIII wieku, wtedy nie było sztucznych choinek. A teraz są – nie zgodziła się Olga.

– Właśnie. Wtedy ubierało się choinki jabłkami, orzechami i piernikami, a teraz szklanymi bombkami – dorzuciła Lena – najważniejsze, żeby gwiazda na czubku była, bo to symbol gwiazdy betlejemskiej.

– Ja się zgadzam z dziewczynami – zabrał głos Adrian – moja siostra jest uczulona na prawdziwą choinkę i u nas w domu zawsze jest sztuczna. A i tak jest fajnie.

– Pewnie, że fajnie. A najfajniej jak leżą pod nią prezenty – zakończył dyskusję Kuba.

I z tym stwierdzeniem to już się wszyscy zgadzali, a Franek nawet wzmocnił ten przekaz:

– Prezenty pod choinką muszą być, bo przypominają o pierwszych darach pasterzy dla dzieciątka, nie mówiąc już o św. Mikołaju.

Tymczasem w drugiej części sali trwała inna dyskusja. Adela i Bartek skończyli właśnie nakrywać stół, gdy Mariola uparcie im dowodziła:

– Za mało nakryć postawiliście.

– Coś ty. 26. – nie poddał się krytyce chłopiec.

– Za mało – upierała się Mariola.

– Jest nas 25, plus pani Kasia, to 26.

– Ale jedno musi być więcej. To 27. – dalej dowodziła dziewczynka.

– Po co? Nikogo więcej nie będzie – wtrąciła się Adela.

– Ale taki jest zwyczaj. Jedno nakrycie więcej – Mariola nie dawała za wygraną – Dla wędrowca, albo niezapowiedzianego gościa. To wyraz pamięci o naszych bliskich, nieobecnych, którzy nie mogli dotrzeć ze względu na odległość. Mój tata jest marynarzem i często na Wigilii go nie ma. Siadam wtedy koło pustego nakrycia i wyobrażam sobie, że jest.

– A ja, że to moja babcia, która już nie żyje – niespodziewanie włączył się do dyskusji małomówny Czarek. – Bardzo ją lubiłem.

– Aha – powiedziała Adela i bez słowa dostawiła brakujące nakrycie, a Klara i Michał zaczęli ustawiać pomiędzy nimi półmiski z przyniesionymi potrawami, z których każda, jak nakazuje zwyczaj była postna, czyli pozbawiona mięsnych dodatków. Były pierogi z kapustą i grzybami, ryba w galarecie, karp smażony, ryba faszerowana z sosikiem tatarskim, postna kapusta, barszcz czerwony, kompot z suszonych owoców, śledzik z cebulką, ryba po grecku, która wcale nie jest greckim daniem, sałatka jarzynowa i kluski z makiem. W ten właśnie sposób przygotowania powoli dobiegały końca – stół nakryty i choinka ubrana. Liliana w skupieniu rozkładała jeszcze na stole papierowe serwetki z bożonarodzeniowym motywem, gdy niespodziewanie podniosła wzrok na stół, skupiła go na rozstawionych półmiskach i zamarła:

– Ale plama! –zawołała.

– Gdzie?! – szybko zareagowała Adela, która czuła się odpowiedzialna za kulinarny aspekt klasowej Wigilii.

– Nie widzisz?! – nie dowierzała Lilka.

– Nie… – zupełnie skołowaciała Adela nie mogła zrozumieć, o co chodzi koleżance, dopóki ta nie wyjaśniła:

– Potraw jest jedenaście!

– O kurczę!!! – zmartwiła się dziewczynka. No i się zaczęło. Kto nie dopilnował, kto nie przyniósł i dlaczego, czyja to wina, bo przecież ogólnie wiadomo, że potraw na Wigilii powinno być dwanaście. I nie pomogły tłumaczenia Andrzeja, że kiedyś najubożsi stawiali na stole siedem dań, zamożniejsza szlachta dziewięć, a bogaci magnaci jedenaście. Dziś musi być dwanaście, bo jest dwunastu apostołów. Poza tym dwunastka symbolizuje bogactwo, a przecież każdy chce pojechać na zieloną szkołę wiosną. Czyli musi być dwanaście. I koniec! Hałas, harmider, rwetes, jednym słowem kłótnia. Nic dziwnego, że w drzwiach pojawiła się pani Kasia i próbowała uciszyć klasę. Niestety nie na wiele się to zdało, bo przez znakomitą część uczestników konfliktu nawet nie została zauważona. Dopiero kiedy klasnęła w dłonie dwa razy i krzyknęła donośnym głosem „Cisza!” pozwolono jej dojść do słowa. A słów było zaledwie kilka:

– Nie wolno się kłócić w Wigilię, bo będziecie żyć w niezgodzie cały rok!

No tak! Jakoś wszyscy o tym zapomnieli… Teraz za to uspokoili się nagle i zaczęli zastanawiać się nad konstruktywnym rozwiązaniem problemu.

– Ja mam czekoladę – powiedział Błażej.

– No co ty? Czekolada jako potrawa wigilijna? To tak jakbyś jajko z niespodzianką włożył do święconki – skarciła go Klara.

– To może woda niegazowana do picia z dystrybutora w stołówce? – podsunął swoje rozwiązanie Kuba.

– E tam! – powiedziała Amelka, po czym przełożyła na pusty talerz trochę śledzia z cebulką i polała go sosem tatarskim od ryby faszerowanej – Proszę bardzo! Śledź w śmietanie! Dwunasta potrawa na szczęście.

Wszyscy popatrzyli na dziewczynkę z uznaniem, chociaż niewątpliwie z największym uznaniem popatrzył Czarek, bo podszedł do plecaka i wyjął gałązkę jemioły. Zawiesił ją nad drzwiami, wziął Amelkę za rękę i sprzedał jej soczystego buziaka w policzek. A po nim Franek pocałował Izę, Lilka Błażeja, a Kuba Mariolę.

– No, dość już tych miłości! – przerwała romantyczną atmosferę Adela – trzeba zaprosić panią Kasię.

A pani Kasia, jako że uczyła angielskiego i znała się na kulturze anglosaskiej o jemiole wiedziała wszystko – że od dawna uważano ją za roślinę magiczną, że podczas Wigilii wieszano ją aż w trzech miejscach: nad stołem, nad drzwiami i nad paleniskiem, a później kominkiem. I że nieprawdą jest, że jemioła służy swoją magią tylko zakochanym, ale że ta, zawieszona nad stołem zjednuje pomyślność losu wszystkim uczestnikom wieczerzy, ta znad drzwi  broni dostępu złym mocom i chorobie, a ta znad ognia chroni przed pożarem. Wyjaśniła również istotę świecy wigilijnej, która wywodzi się z holenderskiej tradycji ustawiania lampionów przed drzwiami wejściowymi, co symbolizować miało zaproszenie dla Maryi i Józefa, aby dzieciątko narodziło się w każdym domu. Ograniczyła się jednak do ustawienia świecy na stole bez zapalania, w obawie, aby czujnik dymu nie sprowadził na klasową wigilię zastępu straży pożarnej.

I tak oto, chociaż nie było jeszcze pierwszej gwiazdki, bo ta zwykle pojawia się na niebie w grudniowy wieczór dopiero koło16.00, a nie w okolicach 10.00 rano, rozpoczęła się klasowa wigilia. W podniosłym nastroju, ze słowami najbardziej chyba znanej na całym świecie kolędy „Cicha noc”, przetłumaczonej na 300 różnych języków i śpiewanej w najdalszych zakamarkach ziemskiego globu, wszyscy członkowie klasy IVa zaczęli składać sobie życzenia i dzielić się opłatkiem. Biały, cieniutki, niekwaszony chleb, którym łamali się chłopcy i dziewczęta objawiał swoją moc w uśmiechach i darowaniu win, w zażegnaniu waśni o zgubiony ołówek i pogryzioną gumkę, o brzydkie słowo i o wyszydzenie, w wybaczeniu i w niemej obietnicy, że to się już nie powtórzy. Za sprawą wigilijnego opłatka stawali się jednością i choć na tym monolicie przez następny rok znowu pojawią się pęknięcia, to w przyszłym roku, przy wigilijnym stole, ponownie zostaną posklejane. Ta moc polskiej tradycji dzielenia się opłatkiem żyje już setki lat, choć pierwsze wzmianki o niej pochodzą dopiero z XVIII wieku i trwać będzie, niezależnie czy łamać się nim będą osoby wierzące, czy nie. Bo moc opłatka nie zamyka się tylko w wierze, ale przede wszystkim w miłości i ludzkim odruchu wybaczania i czynienia dobra.

A kiedy już wszyscy złożą sobie płynące z serca życzenia, będące dowodem na wyzbycie się zawiści, rywalizacji i złośliwości, zasiądą do wspólnego wigilijnego stołu. Towarzyszyć im będą dźwięki kolęd i pastorałek, pieśni o tematyce bożonarodzeniowej, które śpiewane są w Polsce już od ponad czterystu lat i których liczba sięga dziś pół tysiąca. Będzie łączyć ich jeden stół – symbol wyzbycia się wszelkich wzajemnych niechęci i jedna wiara w odrodzenie się dobroci w człowieku oraz słowa kolędy, którą wspólnie zaśpiewają:

„Przybieżeli do Betlejem pasterze.

Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze.

Chwała na wysokości, chwała na wysokości,

A pokój na ziemi…”

– I w klasie! – dodała pani Kasia, życząc swoim podopiecznym „Wesołych Świąt!”

Zwyczaje na Dzień Dobry! Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

Kiedy Piotruś zszedł do szatni, dziadek już na niego czekał – wyprostowany, uśmiechnięty i elegancko ubrany. Z dużą swobodą rozmawiał z babcią Malwiny, nieznacznie podkreślając swoją opowieść subtelną gestykulacją. Piotruś – nie zamierzając mu przerywać – szybko zmienił buty i naciągnął bluzę, po czym zjawił się przed nim jakby nie wiadomo skąd.

– Jestem! – zameldował wesoło – Idziemy na lody? – wypalił i sam się zdziwił skąd przyszedł mu do głowy taki pomysł.

– Czemu nie? – podchwycił dziadek, ale nagle przypomniał sobie o czymś i uzupełnił – Ale najpierw odbierzemy Weronikę z przedszkola.

Za chwilę do czekających dołączyła Malwina i we czwórkę ruszyli w stronę drzwi. Piotruś pobiegł pierwszy i natarł na nie, aż stęknęły, po czym wypadł na ulicę a drzwi zamierzały zamknąć się z hukiem. Dziadek jednak chwycił je za klamkę, przytrzymał i uprzejmie zwrócił się do babci Malwiny:

– Proszę bardzo!

– Ach, panie Władziu! Pan to zawsze taki dżentelmen.

– Cała przyjemność po mojej stronie! Mam nadzieję, że jutro znowu się spotkamy – powiedział dziadek na pożegnanie i skinął głową. Piotruś tymczasem niecierpliwił się na chodniku, mając na uwadze czekającą go słodką przyjemność i gdy tylko dziadek dołączył do niego, powiedział z wyrzutem:

– Ty tu dziadku gadasz sobie z babcią Malwiny, a Weronika na nas czeka i płacze tam pewnie w przedszkolu samotna i opuszczona.

Dziadek roześmiał się na myśl o niecierpliwie czekającej na powrót do domu zawsze rozbawionej i rozgadanej Weroniki i postanowił nie dać się wnuczkowi wystrychnąć na dudka:

– Coś mi się wydaje, że to nie Weronika, ale lody czekoladowe stoją ci przed oczyma.

Postanowił jednak już dłużej nie zwlekać i dwaj panowie raźno wyruszyli w stronę przedszkola. Na nieszczęście Piotrusia w ich stronę podążał z przeciwka sąsiad dziadka – pan Bogusław i z daleka już słał im uśmiechy, a gdy tylko się do nich zbliżył, uchylił czapkę cyklistówkę i wyciągnął prawą rękę na powitanie. Starsi panowie uścisnęli sobie dłonie, a Piotruś niecierpliwie przebierając nogami, naburmuszony i zły, że lody znowu się odwlekają, z niechęcią wymamrotał:

– Dzień dobry!

– Dzień dobry Piotrze! – powiedział pan Bogusław – Pozwól uścisnąć sobie prawicę dzielny młodzieńcze! – dodał i wyciągnął rękę w stronę Piotrusia. Nieco zbity z tropu tym zachowaniem i dziwną przemową sąsiada, Piotruś nieśmiało wyciągnął prawą dłoń do powitalnego gestu. Jednocześnie połechtany „młodzieńcem” i to na dodatek „dzielnym”, nie mówiąc już o dorosłym „Piotrze” mocno i pewnie odwzajemnił uścisk swojego rozmówcy. Zadziwiony siłą Piotrusia, pan Bogusław docenił chłopca:

– No, widać, że z ciebie już prawdziwy mężczyzna – po rycersku już się witasz. Masz krzepę kolego – po czym wdał się w krótką pogawędkę z panem Władysławem.  A Piotruś tymczasem, zniecierpliwiony powiększającym się opóźnieniem próbował znaleźć sobie jakieś zajęcie. Nic mu jednak nie przychodziło do głowy, bo uparcie siedział w niej rycerz, o którym wspomniał pan Bogusław. Kiedy tylko rozmowa dwóch panów się zakończyła i wizja lodów stawała się coraz bliższa, Piotruś zagaił rozmowę:

– O co z tym rycerzem chodziło, dziadku – przecież nie mam ani miecza, ani tarczy, ani nawet zbroi, nie mówiąc już o koniu.

– Nie masz – zgodził się dziadek – ale po rycersku się umiesz zachować.

– Ja mu tylko rękę podałem… – nie rozumiał Piotruś.

– Ano właśnie! Kiedyś, kiedy rycerze chodzili zawsze uzbrojeni, podając sobie prawe dłonie oznajmiali rozmówcy, że nie mają wrogich zamiarów. Podanie prawej ręki wyraźnie dowodziło, że nikt nie trzyma w niej miecza ani nie ukrywa sztyletu. Podobnie było z uchylaniem przyłbicy. Przyłbica to przednia część hełmu rycerskiego, która osłaniała twarz. Kiedy rycerz szykował się do walki, opuszczał ją, żeby się chronić. Gdy przyłbica była otwarta, wiadomo było, że jej właściciel nie szykuje się do bitki.

– To dlatego pan Bogusław podniósł na chwilę czapkę, kiedy nas zobaczył – zawołał zadowolony ze swojego odkrycia Piotruś.

– No właśnie! Bo przyłbicę trzeba było uchylić wcześniej, żeby przeciwnik nie zdążył rozpędzić konia do natarcia – uzupełnił dziadek.

– Szkoda, że nie mam czapki – powiedział Piotruś – od razu bym ją zdejmował, gdybym Bartka zobaczył. On jest, dziadku ogromny  i w ogóle nie warto się z nim bić, bo i tak zawsze dostanie się łomot. A tak, to by już nie mógł… – rozmarzył się Piotrek na myśl o sprytnym uniknięciu starcia z zawsze skłonnym do awantury Bartkiem.

– Pod warunkiem, że Bartek okazałby się rycerzem, a nie zwykłym zbójem – ośmielił się powątpiewać dziadek.

– A jak to poznać? –drążył temat wnuczek.

– Dziś rycerzy nie poznamy już po stroju, ale po zachowaniu. Są uczciwi, zawsze mówią prawdę, nigdy nie atakują z ukrycia, bronią słabszych i otaczają szacunkiem kobiety.

– To ty dziadku jesteś prawdziwym rycerzem – rycerzem Władysławem z ulicy Wesołej – podsumował Piotruś – bo tak się babcią Malwiny opiekujesz, że nawet jej drzwi otwierasz, jakby sama rąk nie miała – dodał, nie mogąc darować dziadkowi niepotrzebnej zwłoki przy wyjściu ze szkoły.

– Otwieranie drzwi kobietom to też rycerski zwyczaj, bo kiedyś drzwi do kościołów i zamków były zrobione z litego drewna z żelaznymi okuciami, były więc bardzo ciężkie. Kobiety nie miały siły same ich otworzyć, były skazane na swoich rycerzy. Teraz kobiety są niezależne od mężczyzn, bo drzwi się robi z płyty pilśniowej i nawet jakby nie miały klamek to bez trudu można by je otworzyć. Ale tradycja, została tradycją!

Zapadła chwila milczenia, Piotruś coś układał sobie w głowie, a dziadek kontynuował:

– Tak, jak i pomaganie kobietom przy wsiadaniu i wysiadaniu z samochodu. Kiedyś karety i powozy były bardzo wysokie i ubrane w obszerne suknie damy nie miały możliwości wydostania się z nich bez podstawienia służących do wychodzenia schodków. Mężczyzna więc pierwszy wyskakiwał z powozu i pomagał kobiecie wyjść. To były czasy! – rozmarzył się dziadek tak, jakby sam je pamiętał…

Na szczęście dla nich obu doszli już do przedszkola i dziadek zgłosił się po odbiór wnuczki. Weronika trochę guzdrała się w szatni, a Piotrek czytał niby mimochodem ogłoszenia wywieszone na tablicy przy drzwiach. Kiedy tylko gotowa do wyjścia siostra zbliżyła się do niego, Piotruś szarmancko złapał za drzwi i otworzył je zamaszyście.

– Proszę bardzo! – powiedział, ruchem ręki wskazując wyjście.

– Ach, jaki ty jesteś rycerski! – zawołała Weronika w biegu i pognała w stronę lodziarni. Widocznie dziadek już zdążył jej powiedzieć o czekającej ich przyjemności.

– Brawo, Piotrze! – pochwalił wnuka rycerz Władysław z ulicy Wesołej. I dwaj panowie statecznym krokiem ruszyli za zawsze rozbieganą dziewczynką.

Piotruś przez całą drogę po ulubione czekoladowe lody nie mógł się nadziwić: skąd ta mała siostra to wszystko wiedziała? W końcu nie wytrzymał i zapytał ją o to. A Weronika nie zatrzymując się nawet, w przerwie między skokiem z krawężnika a kopnięciem leżącego na chodniku kamienia, rezolutnie udzieliła mu odpowiedzi:

– Niektóre dziewczyny chcą mieć księcia!

– Żeby mieć księcia, trzeba być królewną – odparował Piotrek, ciesząc się, że on już stał się rycerzem, a Weronika jeszcze musi nad swoją rolą popracować.

– Na szczęście mam brata. Na razie wystarczy – odkrzyknęła już zza rogu kandydatka na księżniczkę, która na razie wolała jeszcze zostać niesfornym przedszkolakiem.

Zaduszki – skąd się wzięły i o co w nich chodzi? Opowiadanie dla dzieci. Małgorzata Połeć-Rozbicka

Zaduszki
Zaduszki, Małgorzata Połeć-Rozbicka

– Dzień dobry, pani Bożenko! Przepraszam bardzo, że zawracam pani głowę w święto, ale niestety zmusiły mnie do tego pilne okoliczności. Dzwonili właśnie ze szpitala, muszę wziąć jutro dyżur na oddziale, bo kolega wybił palec i nie może operować. Zupełnie nie wiem, co zrobić z Patrykiem. W szkole – dzień wolny… i przecież nie zostawię go na noc samego. Wiem, że zależało pani jutro na wolnym dniu, ale może dałoby się coś zrobić? – Patryk obserwował kątem oka, jak tata wił się przy telefonie jak piskorz, próbując przekonać opiekunkę, żeby zrezygnowała ze swoich planów.  Skoro jednak tata nerwowo tarł dłonią czoło, to pani Bożenka nie była gotowa do ustępstw.

– Tak wiem, że jutro Zaduszki, ale Iwona wraca z Wilna dopiero w środę, pojechała z matką na grób dziadka… a Patryk sam? Nie wezmę go przecież na blok operacyjny… – tata motał się w sieci okoliczności, które niespodziewanie na niego spadły i gdy już miał się zupełnie poddać, wykrzyknął z nadzieją:

– A może pani zabierze Patryka ze sobą? – i w tym miejscu nastąpił przełom, tata zaczął się uśmiechać – Oj, to tylko 70 km,  a Patryk już wiele razy był na cmentarzu, na pewno pani sobie poradzi. To taki ułożony chłopiec, jestem przekonany, że nie sprawi problemów… – tata szedł za ciosem, a Patryk coraz szerzej otwierał oczy ze zdumienia: „Jak to! Nikt go nawet nie spytał o zdanie! Znowu cmentarz! Dziś cały dzień w tłoku, na grobie prababci, pradziadka, ciotki, jakiegoś kuzyna, bo Wszystkich Świętych… Cały dzień! I jutro znowu!”. Ale tata nawet nie spojrzał na jego wymowną minę.

– Dziękuję bardzo, pani Bożenko! Naprawdę jestem dozgonnie wdzięczny! A fotelik zamontuję w pani samochodzie jutro rano… – w ten oto sposób los Patryka został przesądzony, i to na dodatek w dzień wolny od szkoły. A przecież chłopiec miał zupełnie inne plany…

Ranek nadszedł szybciej niż myślał. Tym bardziej, że tata nie zostawił mu zbyt wiele czasu na oswojenie się z dziennym światłem.

– Wstawaj, Patryczku! Szybciutko! Pani Bożenka już zaraz będzie, a jeszcze musisz zjeść śniadanie. Czeka cię intensywny dzień! –chłopiec słyszał głos ojca z przedpokoju, który szykował się do wyjścia na parking. – Kakao i kanapki stoją na stole. Myj się i zaczynaj jeść. Ja zaraz wrócę!

Patryk tęsknie spojrzał na ziejący czernią ekran komputera i bez większych nadziei, że to się dzisiaj zmieni zwlókł się z łóżka. Szybka toaleta, niewyszukany sportowy strój i śniadanie w biegu – gdy tata wróci, będzie już gotowy. A potem już tylko odgłos kroków na korytarzu, chrobot klucza w zamku, pogodna twarz pani Bożenki i szybki buziak od taty na „do widzenia”:

– Bawcie się dobrze! – raźno rzucił za siebie tata, znikając za drzwiami i za chwilę – pojawiając się w nich znowu:

– Oj, przepraszam! Trochę to źle zabrzmiało… Szerokiej drogi!

I tak zaczął się wolny dzień Patryka, który miał wyglądać zupełnie inaczej. Miała być cola, chipsy, popcorn i inne „puste kalorie” (jak mawiała mama),czyli dzień we dwoje, a raczej – we dwóch – on i komputer, i Minecraft.

Tymczasem brutalna rzeczywistość wyglądała inaczej. Pani Bożenka obrzuciła Patryka wzrokiem i zawyrokowała:

– Musisz ubrać się bardziej odświętnie, Patryczku. Jedziemy przecież z wizytą…

– Myślałem, że jedziemy na cmentarz? – zdziwił się Patryk.

– Tak. Na cmentarz – potwierdziła pani Bożenka – Odwiedzimy wszystkich moich krewnych. Ty się przebierz, a ja zrobię herbatę do termosu na drogę. Na cmentarzu strasznie szybko się marznie.

Tak oto ziściła się nieoczekiwana wycieczka za miasto. Patryk siedział w swoim foteliku, ze wzrokiem zawieszonym na przygnębiającym krajobrazie wilgotnej jesieni, która wyraźnie zaznaczała swoją obecność żółto-brązowymi liśćmi, przyklejonymi do mokrego asfaltu i obłokami mgły, wślizgującej się na drogę znad pobliskiej rzeki. „Brr!” – pomyślał Patryk i wstrząsnął się z zimna, chociaż ciocia Bożenka nie szczędziła ogrzewania w samochodzie.

Nim się zorientował, byli na miejscu – pod małym, wiejskim cmentarzykiem, otoczonym niskim betonowym murkiem, wzdłuż którego strzelały w niebo obwieszone jemiołą topole. Zawiał wiatr i wdarł się przejmującym chłodem pod kurtkę. Tuż nad mokrą, usychającą trawą ścieliła się mgła, wpełzając w zakamarki pomiędzy krzaki i mogiły, zacierając granicę, pomiędzy jednym i drugim. „Jakoś tu strasznie!” – ocenił w myślach Patryk i złapał opiekunkę za rękę.

– Trochę tu inaczej niż w Warszawie – powiedział na głos – nie ma handlarzy zniczy i kwiatów, nie ma kiełbasek… – ale sam nie wiedział jeszcze czy to dobrze, czy źle. Przejmująca cisza z jednej strony napełniała go grozą, z drugiej – otulała magią. Szli wydeptanymi między mogiłami ścieżkami, klucząc w lewo i prawo. Pani Bożenka z wprawą przeciskała się między nagrobkami, odnajdując w sobie tylko wiadomy sposób właściwą drogę. Co chwila stawali, zapalali znicze, ustawiali donice z kwiatami i szli dalej. „Tu jest pochowany mój wujek, szwagier matki; tu – ciocia Zosia, tu – babcia Adela; tu – powstańcy styczniowi; tu – niemieccy żołnierze z pierwszej wojny; tu – stryj Henryk z żoną, a tu kuzynka Andzia” – pani Bożenka pochylała się nad każdą mogiłą, zrzucała pozostałe jesienne liście i zmawiała krótką modlitwę. Czas płynął, a Patryk chłonął odmienność tego miejsca od miejskiego pośpiechu i gwaru; rozglądał się wokół nie mogąc nadziwić się różnorodności, zgromadzonej na tak niewielkiej przestrzeni. Współczesne granitowe i lastrykowe nagrobki sąsiadowały ze zdobionymi kutymi krzyżami i rzeźbionymi w kamieniu figurami świętych, które zastygły w ruchu, porosłe mchem, stróżując nad zmarłymi, którzy oddali się im w opiekę.

– Wiem dlaczego dziś przyjechałaś ciociu na cmentarz! – powiedział niespodziewanie – Nie lubisz przepychać się w tłumie!

– To też – przyznała pani Bożenka – Ale też dlatego, że to właśnie drugiego listopada, a nie pierwszego obchodzi się święto wszystkich zmarłych. To Dzień Zaduszny, Zaduszki po prostu. Modlimy się za dusze naszych zmarłych, żeby zostały odkupione, czyli dostały się do Nieba. Dzień Wszystkich Świętych to święto tych zmarłych, którzy już tam są. Modlimy się do nich, a nie za nich.  Ale to dzień wolny od pracy, więc to wtedy wszyscy jeżdżą na cmentarz, ludzie różnych religii i ci, którzy w ogóle w Boga nie wierzą. W kulturze niezwiązanej z religią dzień ten nazywany jest Świętem Zmarłych. Odwiedza się wtedy groby swoich rodziców, dziadków, przyjaciół, krewnych i znajomych, pamięta się o tych, którzy już nie żyją. Stawia się kwiaty i zapala znicze.

– Kwiaty to rozumiem, często się je przynosi, gdy się idzie do kogoś z wizytą, ale po co znicze? – zastanawia się chłopiec.

– Płonąca świeca w tradycji chrześcijańskiej to symbol Boga i Zmartwychwstałego Chrystusa. To obietnica życia wiecznego. Ale tradycja zapalania ich na grobach wywodzi się też jeszcze z czasów pogańskich. Dawno, dawno temu w Polsce obchodzono święto Dziadów – dzień, a właściwie noc, kiedy ludzie próbowali nawiązać kontakt z duszami swoich zmarłych i pomóc im osiągnąć spokój w zaświatach, żeby nie błąkały się po ziemi i nie cierpiały. Wierzono, że dusze zmarłych odwiedzają w tym czasie swoich bliskich, rozpalano więc ogniska na rozstajach dróg, aby mogły łatwo trafić do domu, żeby nie zabłądziły…

– Teraz zamiast ognisk, zapalamy świece? Czyli zapraszamy ich na spotkanie na cmentarzu,  a nie w domu. Spotykamy się jakby w pół drogi… – domyślił się Patryk, a ciocia Bożenka snuła swoją opowieść dalej:

– Kiedyś takie wędrujące dusze należało również ugościć – poczęstować miodem, kaszą, jajkami, no i oczywiście uważać, żeby nie zrobić im przypadkiem krzywdy – nie rozgnieść, ani nie skaleczyć. Nie można więc było prząść i tkać, maglować, wylewać pomyj, no i oczywiście pluć. Tradycja chrześcijańska przejęła to święto tysiąc lat temu i te pogańskie zwyczaje zastąpiła modlitwą za dusze cierpiące. Ludzie jednak jeszcze długo w ukryciu odprawiali Dziady.

– Ale teraz już nie? – dopytywał się na wszelki wypadek chłopiec. Nie miał ochoty na spotkanie z duchami.

– Nie – uspokoiła go opiekunka.  – Ale w moim przekonaniu, to jednak jest dzień, w którym możemy w jakiś sposób „porozmawiać” z naszymi zmarłymi…

To powiedziawszy, pani Bożenka pociągnęła Patryka za rękę i krętą ścieżką pomiędzy mogiłami ruszyła w stronę pokrzywionej sosny, rosnącej na piaszczystym wzgórku w rogu cmentarza. Wkrótce chłopiec dojrzał pod nią usypany kopiec i stary brzozowy krzyż z małą tabliczką „Żołnierz Nieznany rok 1942”.

– To grób partyzanta z II wojny światowej. Mój tata znalazł go w dębinie za wioską i pochował go tutaj nocą, w ukryciu przed Niemcami. Gdy byłam dzieckiem, zawsze pilnował, abym odwiedzała to miejsce pierwszego lub drugiego listopada. Robię to do tej pory – wyjaśniła pani Bożenka i pochyliła się nad grobem, by pieczołowicie oczyścić go z jesiennych liści.

– Mój pradziadek Waldemar był partyzantem. Nigdy nie wrócił z wojny. Nie wiadomo, co się z nim stało – niespodziewanie odezwał się Patryk, a pani Bożenka spojrzała na niego ciekawie i włożyła do ręki znicz.

-Ty zapal. Tylko uważaj, żebyś się nie poparzył! – ostrzegła podając zapalniczkę.

*

*          *

Kiedy wracali, było już ciemno. Zmrok w listopadzie zapada tak szybko. Wilgoć osiadała na samochodzie i choć deszcz nie padał, po szybach powolutku toczyły się małe krople, rozmazując obraz za oknem. Monotonna jazda wśród przydrożnych lasów, miłe ciepełko w samochodzie i gorąca herbata z termosu, sprawiła, że znużony Patryk oparł głowę o fotelik i patrząc w gęstniejącą ciemność porządkował wszystko, co się dzisiaj stało. Mały, wiejski cmentarzyk, jesienna mgła ścieląca się na polach, opowieści o błąkających się w Dniu Zadusznym duszach, ogniskach i zniczach kłębiły się w jego małej głowie, wysyłając go na skraj jawy i snu. Przenikały się tak, jak przenikała się przez wieki tradycja…

I wtedy, za oknem dostrzegł postać żołnierza, galopującego na koniu, a gdy mu się przyjrzał ten uśmiechnął się do niego i zasalutował. „Jaki on podobny do dziadka?” – zadziwił się chłopiec, a potem usnął. A może stało się to wcześniej?