„Wakacyjne dylematy”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci.

Ania siedziała na kanapie nerwowo tupiąc nogą. Absolutnie nie może się zgodzić na propozycję mamy. Dwa tygodnie na plaży! Toż to prawdziwa nuda! A mamie na hasło „wakacje” zawsze przed oczyma staje właśnie leżak i książka. A ona, a Eryk, a Tata – co oni mają robić? Znowu propozycja taty też nie jest taka kusząca – jezioro zarośnięte trzcinami w leśnej głuszy, wiaderko pełzających robaków i wędka. Chyba już najkorzystniejsza jest oferta Eryka, ale zdecydowanie najlepsza – jak to zwykle bywa – jest jej własna. I od razu wyobraźnia Ani podsuwa jej najładniejsze widoki – sylwetki strzelistych gór na horyzoncie skąpane w porannej mgle, zapach świerków i rosy, chrzęst kamyków pod butami trekkingowymi…

– Podsumujmy – mówi tata, otwierając jednocześnie laptop na kolanach – Ty, Olu chcesz pojechać nad morze, Ania w góry, a Eryk na spływ kajakowy, ja oczywiście do Przyjezierza. Czyli nie widzę rozwiązania…

– Przyjezierze i morze to nuda. Wakacje wcale nie są od tego, żeby się nudzić – stanowczo wyraził swoje zdanie chłopiec.

– Jak to nie? – zdziwiła się mama. – Po to właśnie są! Żeby odpocząć, nic nie robić, siedzieć sobie i patrzeć, albo czytać, nie pracować, nie myśleć, nie planować. Takie NIC – nic zamiast wszystkiego.

– No nie, niezupełnie NIC. Wakacje są po to, żeby po całym roku siedzenia w mieście pooddychać świeżym powietrzem i poobcować z przyrodą – ośmielił się doprecyzować tata.

– Właśnie. Wędrówka po górach to znakomity na to sposób – wstrzeliła się ze swoją propozycją Ania.

– A pływanie kajakiem to nie? – nadal walczył o swoją opcję Eryk.

– To już wolę morze, przynajmniej można posiedzieć – tacie propozycja mamy wydała się nagle atrakcyjna. – Wasze pomysły są za bardzo męczące, jak praca.

– A pani Elżbieta mówiła, że wakacje były wymyślone właśnie po to, żeby pracować; że dzieci w szkole miały wolne, żeby pomagać w pracach polowych, które się zaczynały z początkiem lata, a kończyły po jesiennych zbiorach. – Eryk wytoczył ciężką artylerię i powołał się na słowa swojej nauczycielki.

Jednak tata, który nie zamierzał się tak łatwo poddać i na dodatek znał łacinę (zupełnie nie wiadomo po co!) chętnie wszedł w rejony dobrze mu znane i z dużą swobodą odbił, zaserwowaną przez syna, piłeczkę:

– A wiecie skąd się w ogóle wzięła nazwa „wakacje”? – rzucił szybkie pytanie i jeszcze szybciej na nie odpowiedział – Nawiązuje do łacińskiego „vacatio”, co oznacza uwolnienie i oswobodzenie. Jak myślicie od czego?

– Od obowiązków  – pospieszył z odpowiedzią Eryk i żeby nie pozostawiać miejsca na niedopowiedzenie rezolutnie dodał – co wcale nie oznacza, że od aktywności fizycznej. Normalny człowiek, tato, potrzebuje ruchu.

– I to dużo. Żeby się rozwijać – pomogła bratu Ania, bo walka o aktywne wakacje leżała także i w jej interesie.

– Ale dorośli ludzie potrzebują już go trochę mniej – nie dała się zbić z tropu, spragniona błogiego lenistwa, mama.

– Pierwszymi wakacyjnymi turystami byli starożytni Rzymianie, a dokładniej arystokracja rzymska, czyli tzw. patrycjusze. Każdy z nich miał drugi dom, z daleka od stolicy, do którego chętnie wyjeżdżał, by odpocząć po trudach pracy w senacie – nie zważając  na to, że rozmowa popłynęła już dalej, tata uparcie wrócił do swojej wypowiedzi. – Wyjazdy na wieś. Tak to się zaczęło. Potem były uzdrowiska, góry, morze i jeziora. Ale zawsze ludzie wyjeżdżali po to, by odpocząć. A najlepiej się odpoczywa łowiąc ryby. Ja wam to mówię – tata nie pozostawił najmniejszej wątpliwości, że jednak nie zmienił zdania w sprawie wspólnych wakacji.

– Najlepiej się odpoczywa leżąc na plaży – słońce, szum wody i dobra książka – mama także nie złożyła broni. Ale od razu wtrąca się Ania:

– Nieprawda. Najfajniej jest kiedy pot zalewa ci oczy, a ty stoisz na szczycie i się cieszysz, że się tam wdrapałaś.

– I po co tyle łazić?! Jak będziesz ostro wiosłować, to pot i tak zaleje ci oczy. A zawsze możesz włożyć rękę do wody i poczuć jak rzeka płynie ci między palcami… – Eryk też  nie ustępował.

Dyskusja powoli zaczęła przeradzać się w kłótnię, w której najchętniej brali oczywiście udział Ania i Eryk. Ale tata cierpliwie coś wystukiwał na swoim laptopie i kiedy sytuacja zdawała się już być krytyczna, zabrał głos:

– Kochanie, czy zamieniłabyś nadmorską plażę na łąkę nad dużym jeziorem? – zapytał żonę – Też będziesz miała leżak i szum wody. Słońca nie obiecuję, ale nad morzem też nigdy nic nie wiadomo…

– Może być – zgodziła się mama – W sumie to byłaby miła odmiana.

– A ty Eryku, zamienisz spływ kajakowy na rafting? – dalej negocjował tata.

– Super! Nawet o tym nie pomyślałem! – rozentuzjazmował się chłopiec.

– Dla Ani zostają góry, nie te najwyższe co prawda, ale widoki ze szczytów też będą piękne – kontynuował niekwestionowany przewodnik turystyczny rodziny i dodał na zakończenie – Ja też będę miał gdzie łowić ryby. Jedziemy do Zagłuszy nad jeziorem Modrym. Taka jest moja propozycja – tata odwrócił laptop tak, aby każdy mógł zobaczyć.

Bo wakacje to nie tylko okazja żeby odpocząć w ulubiony sposób, ale również szansa, żeby pobyć ze sobą – spędzić razem czas i pokazać swoje zainteresowania innym. Trzeba tylko otworzyć się na nowe doświadczenia. To, czego nie znamy przecież również może być fajne.

„Śpiąca Królewna”, Katarzyna K. Gardzina-Kubała, Tadeusz Rybicki z cyklu „Bajki baletowe”

Bajkę o Śpiącej Królewnie wszyscy znamy. Ukochana córeczka, złe zaklęcie, wrzeciono i sen, z którego obudzić może tylko miłość. Wydawało się, że nic już w tej materii nie można dodać. A jednak… „Śpiąca królewna” w wydaniu „Bajki baletowe” wnosi coś nowego – oprócz bajkowej miłości królewny i królewicza wnosi kruche nasionko miłości do muzyki, do tańca, do sztuki. Jeśli my, rodzice, będziemy je podlewać, wyrośnie nam wspaniały miłośnik baletu, a może nawet sam baletmistrz lub muzyk.

„Śpiąca królewna”, Katarzyna K. Gardzina-Kubała, Tadeusz Rybicki; ilustracje: Klaudia Polak-Szewczyk; wydawnictwo: Studio Blok;

Fabuła bajki nie różni się znacznie o tej, którą znamy my i nasze dzieci. Może nieznacznie. Może bardziej koncentruje się na szczegółach, opisach scen jakby na chwilę zatrzymanych w kadrze, może trochę bardziej przypomina relację z opisami sytuacji a nie, nieco gawędziarską, formułę snutej baśni. Nic dziwnego. Tekst opiera się przecież w tym wypadku na libretcie baletu, który podzielony na akty i sceny siłą rzeczy ma bardziej fragmentaryczny charakter, bardziej zbliżony do dramatu niż do prozy. To mnie nie zaskoczyło. Zaskoczyła mnie natomiast informacja, że w II połowie XIX wieku, kiedy balet jako forma muzyczna przeżywał swój największy rozkwit, pracę nad nim zaczynano od choreografii. Właśnie zapis figur baletowych ułożonych w określonym porządku stawał się podstawą, na której ostatecznie budowano libretto i komponowano muzykę. To choreograf wyznaczał warunki kompozytorowi, który tworzył muzykę do poszczególnych scen – podawał informację w zakresie ilości taktów, charakteru i nastroju. Najważniejszy był taniec. Pod tym względem wyjątek stanowi jedynie „Jezioro łabędzie” Piotra Czajkowskiego. Pewnie dlatego muzyka osiągnęła tam taką spójność i harmonię, że balet ten przez tyle lat pod względem muzycznym nie ma sobie równych. Niesamowite.

Gdyby nie ta mała książeczka, do której próbuję Was dziś zachęcić, pewnie nigdy bym się tego nie dowiedziała. Tego i jeszcze wielu innych rzeczach, bo oprócz przypomnienia fabuły samej baśni, publikacja zawiera wiele informacji na temat sztuki baletowej, jej historii, biografii twórców – kompozytora i choreografa oraz słowniczek pojęć z wraz z opisami i rysunkami baletowych póz. Sporo informacji nawet dla dorosłych, a cóż dopiero dla dzieci. Bo wszystko napisane jest w przystępny i czytelny sposób, tak by mali czytelnicy mogli z łatwością zapoznać się z istotą tańca klasycznego. „Śpiąca królewna” jest częścią całej serii mu poświęconej pt. „Bajki baletowe”. W cyklu ukazały się również: „Jezioro łabędzie”, „Dziadek do orzechów”, „Kopciuszek”, „Romeo i Julia”, „Coppelia”, „Don Kichot” i „Pulcinella”. Bajki baletowe mogą być atrakcją samą w sobie lub wstępem do przygody w postaci wizyty w prawdziwym teatrze, na prawdziwym przedstawieniu baletowym. Większą cześć wspomnianych opowieści wystawia bowiem na przykład „Teatr Wielki” w Warszawie, a ostatnio nawet opisywaną tu „Śpiącą królewnę”. I są one niezapomnianym przeżyciem dla dzieci, które bajkowy świat muzyki i tańca, wsparty cudowną scenografią, grą świateł i niekiedy „efektami specjalnymi”  wssysa swoją czarownością, zaklinając na ponad dwie godziny w prawdziwych miłośników sztuki. Warto spróbować! Nawet z pięciolatkiem. Część z nich zawsze będzie chciała tam wracać.

„Detektyw Erik Vogler i zbrodnie białego króla”, Beatriz Oses

Dziś książka dla starszych nastolatków: 13-15 lat. I jest to kryminał. Prawdziwy. Są zwłoki, seryjny morderca i mrożąca krew w żyłach walka z zabójcą. Na szczęście wszystko kończy się dobrze a autorka oszczędza nam niesmacznych szczegółów. Myślę, że to dobra propozycja dla dojrzewających miłośników kryminałów, a że jest to bardzo popularna dziedzina literatury, więc na pewno znajdzie swoich czytelników.

„Detektyw Eric Vogler i zbrodnie białego króla”, Beatriz Oses; ilustracje: Iban Barrenetxea; wydawnictwo: Akapit Press;

Historia dzieje się w Bremie i jej okolicach. To tam popełniane są kolejne niewyjaśnione zabójstwa piętnastoletnich nastolatków. Coś ich łączy i sprawia, że zbrodnie mają charakter seryjny. Ale co? Właśnie tego próbuje dociec główny bohater powieści – tytułowy Erik Vogler. Erik uchodzi za dziwaka z niezliczoną  ilością natręctw z pogranicza perfekcjonizmu. Dlaczego to właśnie jemu ukazuje się duch zamordowanej dziewczyny i dlaczego to on doświadcza niewyjaśnionych zdarzeń, których nie sposób wyjaśnić w racjonalny sposób – tego na początku opowieści nie wiemy. Wyjaśnia się to znacznie później, a właściwie w prologu do sceny finałowej i wtedy wszystko staje się jasne – ofiara ostatniego morderstwa próbuje Erika ostrzec przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. To że się jej udaje nie jest tylko jej zasługą, ale i samego zainteresowanego. Chłopak bowiem podejmuje wyzwanie i z wrodzonym sobie pedantyzmem poszukuje niezbędnych informacji, a ponieważ jest inteligentny, „łączy wątki” i w kulminacyjnym momencie odkrywa prawdę. Nie będę zdradzać szczegółów, wtedy ta mała książeczka straciłaby sens. A jest nim w istocie wciągnięcie czytelnika w detektywistyczne dociekania i muszę przyznać, że przynajmniej w moim przypadku autorce się to udało. Chętnie weszłam w świat i duszę głównego bohatera i zaczęłam podążać wyznaczanym przez niego tropem. Nie mniej fascynujący od tej podróży okazał się sam ekscentryczny chłopak, który na każdym kroku walczył ze swoim strachem i lękiem przed tym, w co wciągnął go lewitujący za oknem duch. Nie dziwiło mnie to zupełnie. Ja też bym się bała, zwłaszcza gdybym znajdowała się w grupie wiekowej, którą upodobał sobie seryjny zabójca. Dodatkowo splot wydarzeń buduje napięcie, nie tylko w głównym bohaterze, ale i w osobie śledzącej jego losy, połykającej kolejne rzędy liter, które zaprowadzić mają do rozwiązania zagadki. A i samo rozwiązanie nie przychodzi tak łatwo. Autorka rozciąga je w czasie, misternie przerzuca się z wątku na wątek, rozpala ciekawość poprzez pauzy na arenie krystalizującej się kolejnej zbrodni i przedłuża moment finału. Kiedy wreszcie nadchodzi, oddychamy z ulgą. Potem jeszcze kilka słów na rozładowanie emocji i z czystym sumieniem możemy odłożyć książkę. Bo, że nie da się tego zrobić wcześniej – to pewne!

„Dzień Dziecka”, Małgorzata Połeć-Rozbicka. Opowiadanie edukacyjne dla dzieci

Mama, ciocia, pani Kasia, czyli wysoka, szczupła blondynka z włosami związanymi w „szybki” kucyk energicznie podjechała na szkolny parking i zatrzymała pokaźnego rozmiaru vana. Otworzyły się drzwi i z wnętrza wysypał się długi szereg dzieciaków.

– Pa, ciociu!

– Pa, mamo!

– Do zobaczyska!

– Buzi, buzi!

– Przybijesz ciocia piątkę na szczęście? Mam dziś sprawdzian z matematyki.

– Do widzenia pani Kasiu!

Siedząca za kierownicą kobieta z uśmiechem odpowiadała na te wszystkie pożegnania, tylko przy tym ostatnim jakoś znowu ją zmroziło. Ciągle liczyła na to, że Franio w końcu nazwie ją choćby ciocią – już nawet niekoniecznie mamą, a Franek ciągle tylko „pani Kasiu” i „pani Kasiu”…

– No nic! Potrzeba czasu! – powiedziała do siebie w myślach, włączyła kierunkowskaz, wrzuciła jedynkę i włączyła się do ruchu. Tyle dziś pracy, a dzieciaki mają w szkole lekcje skrócone i wkrótce będzie musiała po nie wrócić.

*

*                      *

Na działce pani Stefanii – sąsiadki która zaoferowała oddanie swojej nieruchomości do dyspozycji rodziny Rylskich na najbliższy weekend -Zbyszek już wiele zrobił. Nazbierane w lesie odłamane gałęzie drzew i wiązki chrustu leżały w zgrabnym kopcu obok okręgu z kamieni. Nieopodal pod wprawnymi Zbyszkowymi rękami wyrastał pierwszy namiot. Jego budowniczy, gdy tylko dostrzegł żonę, wyprostował plecy i podzielił się swoją troską:

– Ten namiot, który pożyczyliśmy od Karola nie nadaje się zupełnie. Ma podartą plandekę i jak będzie padało, to chłopakom woda będzie leciała na głowę.

– Ojej! Tyle przygotowań, a zawsze coś się musi nieoczekiwanego przydarzyć – zmartwiła się pani Kasia.

– Nie jest tak źle. Na cztery namioty tylko jeden do niczego – pocieszył żonę pan Zbyszek i zaraz znalazł rozwiązanie – Może podjedź do wuja Leona? Kiedyś lubił wyjeżdżać na motocyklowe wyprawy, miał wtedy namiot. Może jeszcze się nadaje.

– Jadę! – powiedziała bez wahania pani Kasia i zanim ten zdążył jeszcze coś dodać, siedziała już za kierownicą. Z wprawą wycofała samochód za bramę i skręciła w stronę Zalasku. Czekało ją dobre kilkanaście kilometrów, ale czego się nie robi dla dzieci i to jeszcze w Dzień Dziecka. Wcisnęła guzik włączający radio i z głośników dobiegła muzyka, a chwilę potem męski głos. Pani Kasia pogrążyła się w myślach, bo też miała o czym, a raczej o kim myśleć: Janek, Sandra, Michał, Marcin, Karina i Franek. Tak. O Franku ostatnio myślała najwięcej…

I dopiero, kiedy stanęła przed rondem, i gdy została zmuszona do skupienia się na prowadzeniu samochodu, znowu wróciła do rzeczywistości. Głos z radia monotonne wystrzeliwał kolejne wyrazy i dopiero po chwili pani Kasia zorientowała się, że mówi o świętowanym dziś Dniu Dziecka : „Jego początki sięgają 1924 roku. Wówczas na wniosek Międzynarodowego Związku Pomocy Dzieciom reprezentowana przez przedstawicieli ponad 50 krajów Liga Narodów podjęła w Genewie uchwałę zwaną „Deklaracją Praw Dziecka”, uznającą dzieci za pełnoprawnych obywateli społeczeństwa, którym należy się wszystko, co najlepsze, a w szczególności prawo do życia, ochrony i pomocy. Dzień Dziecka to święto obchodzone niemal na całym świecie. Jednak nie we wszystkich krajach w tym samym dniu i w ten sam sposób.”

Ostatnie zdanie bardzo zainteresowało panią Kasię, bo pomyślała, że fajnie by było opowiedzieć dzieciakom przy ognisku jak ich święto wygląda w różnych krajach, ale niestety dojechała właśnie pod bramę wuja Leona, a potrzeba zdobycia pełnowartościowego namiotu była znacznie ważniejsza niż radiowa audycja. Pani Kasia przekręciła więc kluczyk w stacyjce, radiowy spiker przerwał w pół słowa, a na ganku przed domem pojawił się już wuj Leon, który wypatrzył gościa przez kuchenne okno.

*

*                      *

Trzy godziny później pani Kasia znowu stała pod szkołą. Otworzyła drzwi i do samochodu kolejno wsuwały się jej dzieci. Powitania, cmoki w policzek, przybijanie piątki, gratulacje i słowa pocieszenia – codzienna litania, która nigdy jej się nie znudzi. Uwielbia te pierwsze chwile po szkole, kiedy dzieci tak dużo mają do powiedzenia i przekrzykują się jedno przez drugie, żeby podzielić się ze swoją „przyszywaną” mamą wszystkimi swoimi emocjami. Tylko Franek znowu milczy…

Kiedy już wszyscy siedzą w samochodzie – niektórzy w fotelikach i na podkładkach, inni już bez, pani Kasia pyta niby od niechcenia:

– Gotowi na przygodę! – i nie czekając na odpowiedź dodaje – No to ruszamy!

A po samochodzie przeszedł cichy szmer i stłumione piski dziewczyn. Wszyscy już domyślili się, że czeka ich dziś coś szczególnego.

– To jakiś prezent na Dzień Dziecka! Tak! – nie wytrzymał Marcin. – O rany! Ciocia powiedz co to! Normalnie nie wytrzymam! – rozemocjonował się chłopiec, a jego entuzjazm udzielił się innym i wkrótce znowu w samochodzie zrobiło się głośno i to tak, że pani Kasia przestraszyła się, że jej głowa pęknie i doszła do wniosku, że musi coś zrobić i zająć czymś swoją gromadkę.

– A wiecie, że w każdym kraju Dzień Dziecka obchodzi się inaczej i nawet w inne dni – zainicjowała rozmowę.

–  A jak? A kiedy? A dlaczego? –posypały się pytania i pani Kasia pomyślała, że wywołała wilka z lasu, bo nie umie na nie odpowiedzieć. Pozostało tylko się przyznać:

– No właśnie nie wiem, bo nie udało mi się wysłuchać do końca radiowej audycji. Ale możecie znaleźć w Internecie – dodała pospiesznie. – Franiu, może ty sprawdzisz? – poprosiła najspokojniejszą ze swoich pociech.

– Nie ma sprawy! –zgodził się chłopiec i po chwili czytał już pozostałym:

„W Polsce Dzień Dziecka obchodzony jest 1 czerwca od 1952 roku w następstwie działań Światowej Federacji Kobiet Demokratycznych, która tego właśnie dnia organizowała od 1949 roku manifestacje poświęcone problemom ochrony dzieci przed wojną, krzywdą i głodem. We Francji i Włoszech Dzień Dziecka obchodzi się w ramach Dnia Rodziny, który przypada na 6 stycznia i łączy się z, obchodzonym w tradycji chrześcijańskiej, Świętem Trzech Króli. Wówczas dzieci otrzymują prezenty i w złotych koronach na głowach zasiadają wraz z rodzicami przy stołach suto zastawionych słodyczami. W Turcji uroczystość ta zbiega się ze Świętem Niepodległości i obchodzona jest 23 kwietnia. W Brazylii Dzień Dziecka obchodzony jest 12 października, a w Australii w pierwszą sobotę lipca każdego roku. Dwukrotnie w ciągu roku świętują Japończycy. Po raz pierwszy 3 marca, podczas Festiwalu Lalek, zwanego także Festiwalem Dziewczynek, po raz drugi – 5 maja. Świętują wtedy chłopcy, którzy budują wraz z rodzicami papierowe latawce w kształcie ryby i wieszają je na długich masztach przed domem. Jest ich tyle, ile dzieci liczy rodzina. Symbolizują one siłę, odwagę i determinację w dążeniu do celu…”

Wszyscy w milczeniu słuchali i nawet nie zauważyli jak ich determinacja w dążeniu do celu została nagrodzona, bo pani Kasia zaparkowała właśnie na zalesionej działce, wysiadła z samochodu i wraz z mężem, który oczekiwał ich przyjazdu radośnie zakrzyknęli:

– Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka!

A potem ucałowali i uściskali każde ze swoich dzieci i zaprowadzili na miejsce obozowiska. A te, oniemiałe z zachwytu na widok płonącego ogniska, nadzianych na patyki kiełbasek i rozstawionych w półokręgu czterech kolorowych namiotów nie mogły wykrztusić z siebie żadnego słowa. Na wysokości zadania stanął jak zwykle Marcin, który głośno wykrzyknął:

– Jesteście wspaniali! – i rzucił się w objęcia zastępczych rodziców, a za nim wszyscy jego zastępczy bracia i siostry. Franek też.

Zabawa trwała do ciemnej nocy, zwłaszcza, że po kiełbaskach były jeszcze zgadywanki, podchody, pieczenie pianek i śpiewy przy gitarze, na której z niewielką wprawą pobrzękiwał pan Zbyszek. A potem wszyscy siedzieli opatuleni w koce i patrzyli na gwiazdy, które iskrzyły na bezchmurnym niebie znacznie bardziej niż w mieście. Kiedy jedna z nich przemknęła po nieboskłonie, pani Kasia zawołała:

– Szybko! Pomyślcie życzenie!

– Ciociu! Ja już nie muszę! Moje się spełniło… – powiedział Franek.

I Pani Kasia pomyślała, że jej również spełniło się przed chwilą.

„Baśniobór”, Brandon Mull

Dla Kendry i Setha wizyta u dziadków staje się przygodą życia. Dom na uboczu, piękny ogród i otaczający go wokół niezmierzony las okazują się siedzibą wszelkich istot magicznych, o których kiedykolwiek czytali – w podaniach, legendach i mitologiach. To właśnie tytułowy Baśniobór. Rezerwat dobrych i złych mocy, a jego strażnikami są dziadkowie głównych bohaterów.

„Baśniobór”, Brandon Mull; opracowanie okładki polskiej i stron tytułowych: Szymon Wójciak; wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Foksal;

Dziadek Sorenson odkrywa przed wnukami tajemnice swojego dziedzictwa powoli. Wykłada karty, jedna za drugą, w odpowiedzi na ich poczynania. Chce się przekonać, czy może im zaufać, czy są gotowi, aby poznać prawdę. A same dzieci – jak to dzieci – mają swoje mocne i słabe strony. Są jednak odważne i inteligentne. To właśnie bystrość umysłu uruchamia w nich pokłady ciekawości i potrzebę poznania otoczenia. Im więcej tajemnic, tym większa pokusa. Jedenastoletni Seth jest jeszcze zbyt młody, aby poważnie traktować niebezpieczeństwo. Ufny w swoją odwagę i siłę bez zmrużenia oka łamie wszelkie zasady i ustalenia. To wpędza w kłopoty – nie tylko jego samego, ale i całą rodzinę. O trzy lata starsza siostra wie już co to rozsądek. Niechętnie podejmuje wyzwania, ale za to z dobrze rozumianą odpowiedzialnością przestrzega reguł i dotrzymuje zawartych umów. Taka postawa zapewnia jej w Baśnioborze nietykalność, na mocy zawartego setki lat temu porozumienia między istotami magicznymi a chroniącymi ich ludźmi. Zatem: przestrzeganie zasad popłaca, ich lekceważenie piętrzy problemy. Książka oferuje więc swoim młodym czytelnikom naukę, o której pomarzyć mogą wszyscy rodzice. Czy to zadziała? Nie wiem. Ale wiem, że wychowanie polega na powtórzeniu tej samej prawdy setki razy. Kilka razy powtórzy ją zamiast nas autor. Mnie osobiście ta propozycja wydaje się kusząca 😉

Wracając do samej lektury. Powieść jest naprawdę ciekawa. Akcja rozwija się powoli, ale wystarczająco dynamicznie, aby nie mieć ochoty na odłożenie książki przed snem. A wtedy: uwaga! Nie wiadomo jaki figiel spłata nam nasza wyobraźnia. Przedstawiony w książce świat fantasy pełen jest magii, dobrych i złych mocy, przenikających się czarów i konfliktów. Pełen jest również przyczynków do refleksji i zastanowienia się nad postępowaniem bohaterów i ewentualnie swoim własnym. Wszystko to sprawia, że książka jest raczej dedykowana dla starszych dzieci – od 11 do 14 lat. A wraz z nią wszystkie pięć następujące po niej, ponieważ „Baśniobór” daje początek całej serii. Miłej lektury!